ON TOUR: Barcelona. Kataloński kwintet

Odkąd Robert Lewandowski opuścił Bawarię i obrał kurs na Katalonię, olbrzymia do tej pory popularność Barcelony w Polsce osiągnęła jeszcze większy poziom. Osobiście nie darzę Blaugrany jakąś szczególną sympatią, jednak grzechem byłoby nie zobaczyć na własne oczy naszego rodaka w barwach jednego z największych i najbardziej medialnych klubów na świecie. Przy okazji nie omieszkałem zahaczyć o inne mecze w okolicy. Terminarz ułożył się na tyle idealnie, że w ciągu weekendu (4-5.02.2023 r.) miałem zaszczyt obserwować z trybun aż pięć spotkań. Starcie Barcelona – Sevilla na Camp Nou okazało się zatem soczystą wisienką na słodkim, piłkarskim torcie.

Dżentelmenom o pieniądzach rozmawiać nie wypada, ale kto powiedział, że jestem dżentelmenem? nie sposób o nich nie wspomnieć, pisząc relację z wyjazdu. Przedstawię tu zatem kilka kwot. Zacznę od tego, że zainteresowanie domowymi pojedynkami Barcelony jest w Polsce bardzo duże, zatem ceny lotów w terminach okołomeczowych są wyższe niż w innych. Na pomysł wybrania się akurat na starcie z Sevillą wpadliśmy ze znajomymi już na ponad kwartał przed pierwszym gwizdkiem sędziego, zatem szybko i stosunkowo tanio zarezerwowaliśmy nasze podróże. Piszę w liczbie mnogiej, bo część wycieczki leciała z Krakowa, a reszta z Gdańska. Należałem do tej pierwszej grupki i WizzAir z WDC kosztował mnie 242 zł w jedną (KRK – BCN) oraz 117 zł w drugą (BCN – GDN) stronę. Z uwagi na najkorzystniejsze połączenie, wszyscy wracaliśmy do Trójmiasta.

Ku naszej uciesze trafiliśmy na weekend, w którym swoje domowe mecze rozgrywali dwaj przedstawiciele Barcelony w LaLiga. Na 31 godzin przed rozpoczęciem starcia Dumy Katalonii, walkę o ligowe punkty rozpoczęli piłkarze Espanyolu. Potyczka z Osasuną (14:00) do najwybitniejszych nie należała i mocno zachęcała do spania. Remis 1:1 nikogo nie skrzywdził.

Dach RCDE Stadium nie obejmuje swoją powierzchnią wszystkich trybun. W deszczowe dni na głowy siedzących na narożnikach kibiców pada deszcz, a w upalne promienie słońca. Postanowiliśmy załapać się na takie atrakcje, zatem zakupiliśmy bilety na sektor 241. Nominalna cena wejściówki – 25 euro – w kasie w dniu spotkania wzrasta do 27,50 euro (po ówczesnym kursie ~129,53 zł).

Obiekt Espanyolu znajduje się w Cornella de Llobregat, gdzie swoją siedzibę ma również kolejny klub, którego mecz postanowiliśmy zobaczyć. Świątynia występującej na trzecim poziomie rozgrywkowym UE Cornelli (Nou Municipal) ulokowana jest zaledwie 650 metrów od Espanyolu. W teorii powinniśmy zatem jedynie zapoznać się z urokami okolicy w oczekiwaniu na starcie z rezerwami Barcelony (początek o 19:00). W praktyce czekała nas ponad piętnastokilometrowa podróż na zachodni brzeg miasta. Kilka dni wcześniej klub poinformował, że jednego dnia nie mogą odbyć się dwa wydarzenia w tak bliskiej odległości, zatem piłkarze musieli przenieść się na jeden z obiektów kompleksu Ciutat Esportiva Dani Jarque.

Mimo znakomitego skomunikowania stolicy Katalonii, podróż metrem z jedną przesiadką wraz z krótką przerwą na kebaba zajęła nam ponad dwie godziny. Po dotarciu na miejsce szybko zakupiliśmy bilety (15 euro; ~70,65 zł) i po dokładnej kontroli ochrony zajęliśmy miejsca.

Zdecydowanym faworytem tej potyczki byli podopieczni Rafaela Marqueza, co od początku udowadniali na boisku. Ich grę oglądało się z wielką przyjemnością i z łatwością można było znaleźć sporo podobieństw do schematów prezentowanych przez pierwszą drużynę Blaugrany. Piłka chodziła jak po sznurku, podanie za podaniem, a same gole też były swoistymi podaniami. Podaniami do siatki rywala. Gospodarze prezentowali natomiast bardziej rzemieślniczy i prosty futbol, którym jednak potrafili zaskakiwać swoich oponentów. Choć w pierwszej połowie znacznie rzadziej gościli pod ich bramką, na przerwę schodzili przy niezłym, biorąc pod uwagę boiskowe wydarzenia, wyniku 2:3.

Druga odsłona okazała się wielką niespodzianką. Zapewne nie było na trybunach osoby, która spodziewała się czegoś innego niż kolejnych trafień wychowanków La Masii. Ci tymczasem zostali zepchnięci do głębokiej defensywy i dwukrotnie skapitulowali. Siedem goli i hokejowy wynik 4:3 był dobrym prognostykiem przed piłkarską niedzielą.

Już kiedyś wspominałem, że jestem wielkim zwolennikiem meczów rozgrywanych w niedzielne przedpołudnie. Wręcz zazdroszczę Czechom ich sztampowej godziny 10:15, która ma wiele dobrych pochodnych. Hiszpanie/Katalończycy do rannych ptaszków nie należą, zatem mocno doceniam, że starcie CE Europa – UE Tona zaplanowano na 12:00. Już samo położenie stadionu zrobiło na nas ogromne wrażenie, a po wejściu na jego teren zostaliśmy wręcz oczarowani.

Patrząc na sąsiedztwo bloków, podejrzewałem, że wielu ich mieszkańców będzie przyglądać się boiskowym zmaganiom z balkonów lub okien swoich mieszkań. Tymczasem blokowych obserwatorów mógłbym zliczyć na palcach obu dłoni. Czy to dlatego, że starcie na czwartym szczeblu ligowym wzbudza tak małe zainteresowanie? Wręcz przeciwnie. Kibice opuścili swoje domostwa i miło spędzili czas na stadionie.

Widać bowiem, że cała dzielnica Gracia, swoją drogą będąca kiedyś niezależnym katalońskim miastem, jest zakochana w klubie, w którym w przeszłości występował m. in. Zoltán Czibor, współtwórca Złotej Jedenastki reprezentacji Węgier, a ten zapewnia rodzinną atmosferę podczas domowych spotkań. Bogata oferta gastronomiczna, lepsza niż w niejednym przydrożnym bistro (poszliśmy na minimalizm i próbowaliśmy jedynie bułki z ziemniakami oraz patatas bravas) i alkohol o różnej mocy (od piwa przez wina i sangrię aż po wódkę) podawany w szkle sprawiają, że wizytę na trybunach można połączyć z późnym śniadaniem lub wczesnym obiadem z rodziną lub znajomymi, a trunki ułatwiają/wzmacniają relacje międzyludzkie.

Aż 900 osób wybrało się na kameralny stadion klubu będącego współzałożycielem LaLiga, by po piłkarsku uczcić wczesne niedzielne popołudnie. Codziennie płacimy za różnego rodzaju rozrywki. Futbol też musi być rozrywką, by przyciągnąć ludzi na stadiony. Kibic ma wracać do domu z poczuciem, że świetnie spędził czas i nie żałuje wydanych pieniędzy. Dlatego otoczka okołomeczowa jest tak ważna, a tak wielu klubowych włodarzy albo tego nie rozumie, albo udaje, że nie rozumie. Oferty telewizji (również internetowych) są dziś tak bogate, że gdyby fanatyków interesowała tylko i wyłącznie piłka, wszyscy siedzielibyśmy w fotelach z pilotem w ręku. Odniosłem wrażenie, że fani CE Europa z niecierpliwością czekają na starcia w świątyni ukochanej ekipy, by poczuć się w niej jak na spotkaniu ze swoimi ulubionymi znajomymi.

Przez cały mecz około 80 osób prowadziło zorganizowany doping. W przerwie fani sprzedawali gadżety. Naszą uwagę szczególnie zwrócił kalendarz na 2023 rok. Każdy miesiąc został okraszony fotografią z trybun. Podejrzeliśmy, że stadion osadzony w sercu dzielnicy zna zapach i blask pirotechniki, a cała trybuna za jedną z bramek potrafi zamienić się w szczelnie wypełniony młyn. Żałuję, że nie nabyłem jednego egzemplarza.

Miejscowi piłkarze dali sporo radości zgromadzonej publiczności. Po miłych dla oka zawodach pokonali gości 3:0. Było to bardzo dobrze wydane 10 euro (~47,10 zł).

Fanem kobiecego futbolu nie jestem i zapewne nie zostanę, zatem bez większych oczekiwań zmierzałem na kolejne widowisko. By dotrzeć na zaplanowane na 16:00 starcie Barcelona – Betis, znów musieliśmy odbyć podróż na obrzeża miasta, na tereny jednej z najlepszych akademii piłkarskich na świecie.

To właśnie tutaj ulokowany jest niewielki, aczkolwiek naprawdę ładny i imponujący stadion Johana Cruyffa. W kasie otrzymaliśmy informację, że wszystkie bilety zostały wyprzedane. W normalnych okolicznościach bez większego bólu przyszłoby mi zrezygnować z niemal dwugodzinnego obcowania z żeńską piłką, ale biorąc pod uwagę czas poświęcony na dotarcie pod obiekt, jego walory wizualne oraz możliwość zweryfikowania prawdopodobnie najlepszego kobiecego zespołu na świecie (przed potyczką z Betisem Barcelona legitymowała się passą 52 kolejnych ligowych zwycięstw), warto było poszukać sposobu, by zasiąść na trybunach.

Bystrość umysłu zachował mój kolega, stadionowy wyjadacz, który wpadł na najbardziej logiczny pomysł. Wszedł na stronę ze sprzedażą internetową i tak odświeżał, odświeżał i odświeżał, że w końcu wejściówki (11 euro; 51,81 zł)  wpadły do naszego koszyka i niemal równo z gwizdkiem przeszliśmy przez kołowrotki.


Jednostronne widowisko zakończyło się zwycięstwem gospodyń 7:0. Muszę przyznać, że ich gra zrobiła na mnie spore wrażenie. Na sześciotysięcznym obiekcie wcale nie było kompletu publiczności.

W końcu przyszła pora na największą atrakcję naszego wyjazdu. Teraz, po fakcie, piszę o tym z łatwością, jednak przed wizytą na Camp Nou tonowałem nastroje, mówiąc, że może nas spotkać rozczarowanie. Chodziło mi przede wszystkim o kiepską atmosferę panującą na hiszpańskich arenach i mocno turystyczną publikę na jednym z największych stadionów na świecie. Przed barcelońskim gigantem zameldowaliśmy się na dwie godziny przed meczem Barcelona – Sevilla i już wtedy sąsiadujące z nim ulice były zalane falą kibiców. Wystarczyło udać się raptem kilkaset metrów dalej, by zaczerpnąć względnego spokoju miasta. Migiem udaliśmy się na typowe katalońskie jedzenie (kebab Victoria, polecam), a później do sklepu z pamiątkami Barcelony. Przed wstukaniem pinu w terminal warto skontrolować matematykę bardzo przyjemnych, z pozoru, sprzedawców. W moim przypadku jeden z nich w wyniku dodawania 35 do 45 otrzymał 90. Po zwróceniu uwagi podarował mi drobny prezent w postaci łyżeczki. Niesmak pozostał. Ogólnie barcelońscy sklepikarze to niesamowici kombinatorzy, więc przy polowaniu na suweniry polecam sprawdzić kilka punktów, by porównać ceny i jakość produktów.

To co zauważyliśmy już w samolotach, a później na mieście – ogromna liczba Polaków – stawało się jeszcze bardziej widoczne na terenie stadionu. Naszych rodaków były tysiące i z pewnością nie pomylę się, jeśli napiszę, że na trybunach stanowiliśmy największy odsetek obcokrajowców. Małe grupki znajomych, zorganizowane wycieczki i akademie piłkarskie znad Wisły można było dostrzec w promieniu maksymalnie kilku metrów. Największy aplauz spośród zawodników gospodarzy otrzymał oczywiście Robert Lewandowski. Camp Nou z zewnątrz do najpiękniejszych stadionów nie należy, aczkolwiek od środka robi piorunujące wrażenie.

Bilety na mecze dostępne są w kilku kategoriach cenowych. My wybraliśmy te za 69 euro (~324,99 zł), dzięki czemu zasiedliśmy na łuku na trzecim poziomie. Co ciekawe, nie można wybrać konkretnego sektora, rzędu i numeru krzesełka. Przy zakupie wskazuje się jedynie wspomnianą kategorię cenową, a klub przesyła bilety online niespełna 48 godzin przed otwarciem bram i dopiero wtedy kibic dowiaduje się, które miejsce zostało mu przydzielone. Numeracja krzesełek również jest całkiem niestandardowa. Schody dzielą sektor na pół. Na lewo od wejścia znajdują się numery parzyste, na prawo nieparzyste.

Doping na Camp Nou prowadzi grupa zlokalizowana na pierwszym poziomie za jedną z bramek. Ku mojemu zaskoczeniu, przez cały mecz wspierała zawodników Xaviego. Jeden zryw, do którego skutecznie zaprosiła niemal cały stadion, zabrzmiał wręcz imponująco. Ponadto cules zaprezentowali sektorówki w asyście flag na kijach. Ich choreografia zapewne nie będzie kandydować do oprawy roku.

Po Mistrzostwach Świata w Katarze Barcelona w lidze zazwyczaj wygrywała (1:1, 1:0, 1:0, 1:0, 2:1), choć nie prezentowała futbolu wysokich lotów. Dobrze trafiliśmy, bo widowisko z Sevillą okazało się znakomite. Gospodarze zagrali widowiskowo i wynik 3:0 (Alba, Gavi, Raphinia) był niskim wymiarem kary dla przybyszy z Andaluzji. Podejrzewam, że wszystkim dzieciakom przybyłym na to starcie z Polski do pełni szczęścia zabrakło jedynie gola Lewandowskiego. Kapitan reprezentacji Polski rozegrał bardzo dobre zawody, miał swoje okazje bramkowe, jednak tym razem nie powiększył swojego ligowego dorobku.

Zdaję sobie sprawę, że istnieje wielu powodów, przez które niektórzy fani opuszczają stadion jeszcze przed zakończeniem meczu (sam czasem takie znajduję). Podczas niedzielnej potyczki tysiące osób nie doczekało na trybunach ostatniego gwizdka sędziego. Widać to całkiem dokładnie na poniższym zdjęciu:

Nie wiem, czym to było spowodowane. Z początku myślałem, że chęcią jak najszybszego dostania się do komunikacji miejskiej. Sami zostaliśmy do końca i dojście do stacji metra wcale nie było jakimś mocno czasochłonnym problemem. Może kibice po prostu wyszli z założenia, że trzy punkty są już dopisane, dochodzi 23:00, a nazajutrz trzeba wstawać do pracy.

Barcelona sama w sobie jest świetnym miastem. Można w niej nacieszyć oko wspaniałymi widokami, architekturą oraz genialnymi budowlami Gaudiego. Poobcować z przyrodą, smacznie zjeść, dobrze wypić, a do tego obejrzeć futbol na najwyższym poziomie i zapoznać się ze specyficzną atmosferą panującą na stadionach niższych lig. Już tęsknię.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *