Jak wyeliminować puste krzesełka w Ekstraklasie?

Większość klubów Ekstraklasy może poszczycić się pięknymi, nowoczesnymi stadionami. Pod tym kątem naprawdę się wyróżniamy. Niezbyt chwalebny jest jednak fakt, że w rundzie jesiennej sezonu 2018/19 aż 61,45% miejsc na tych obiektach pozostawało pustych. Choć wynik wydaje się być katastrofalny, jestem daleki od tego, by psioczyć na ligową frekwencję. Dlaczego? Co można zrobić, by więcej osób fatygowało się co tydzień do pójścia na stadion?

Największy problem z frekwencją na polskich stadionach mają ci, którzy się do niej nie przyczyniają. Od razu dodają, że gdzież nam do Bundesligi, 2. Bundesligi i niższych lig w Niemczech czy do Premier League, Championship i niższych lig w Anglii. Liga niemiecka jest fenomenem, o czym więcej napiszę nieco niżej. O wynikach frekwencyjnych osiąganych przez naszych zachodnich sąsiadów marzą włodarze w całej Europie. Przeciętny kibic patrzy na topowe ligi jedynie przez pryzmat największych. A nawet oni często mają problem z zapełnieniem swojego stadionu. Oglądamy topowy mecz Barcelony z Realem, realizatorzy pokazują nam szczelnie zapełnione sektory, komentatorzy zachwalają fantastyczną atmosferę panującą na stadionie. Tymczasem średnie zapełnienie obiektu z całego poprzedniego sezonu osiągnięte przez Dumę Katalonii wynosi tylko 67,70%. Przyjrzyjcie się pustkom często spotykanym na innych stadionach LaLiga albo mizernej publice na meczach Serie A.

Jeśli zatem w krajach piłkarsko oferujących znacznie więcej od Polski istnieje problem zapełnienia stadionów, naprawdę nie dziwmy się, że widowiska Ekstraklasy nie cieszą się frekwencją na poziomie Bundesligi.
Jednocześnie nie przekonuje mnie argument, że skoro inni sobie nie radzą, to my też nie musimy sobie radzić. Bardzo chciałbym, by frekwencja na naszych arenach systematycznie szła w górę. Co można zrobić, by zachęcić ludzi do opuszczenia wygodnego fotela i wybrania się na stadion?

Poziom sportowy
Nie odkryję Ameryki, jeśli napiszę, że poziom naszej ligi jest niski. Piłką nożną zacząłem interesować się na poważnie pod koniec XX wieku. Dziś niebywale tęsknię za piłkarzami, których podziwiałem podczas relacji radiowych w kultowym Studiu S-13 i na kolejnych stronach telegazety. Wówczas poziom ligi był znacznie wyższy, a frekwencja znacznie gorsza. Jeśli na jakimś obiekcie pojawiło się 10 tys. kibiców (aczkolwiek o takiej pojemności stadionu wiele klubów mogło co najwyżej pomarzyć), każdy robił wielkie oczy. Taka lekka ironia losu – jakość piłkarska z roku na rok idzie w dół, a widzów przybywa. I niech oczywiście przybywa jeszcze bardziej, ale ludzie chcą być pewni, że nie wrócą do domu z poczuciem bezsensownie wydanych pieniędzy. A dziś, niestety, często takie dylematy miewają. Rzecz jasna mało kto spodziewa się po ligowych widowiskach fajerwerków. Większości zależy tylko i wyłącznie na tym, by zobaczyć, że ich ulubieńcom zależy na zwycięstwie, że gryzą trawę od pierwszej do ostatniej minuty. Ambicją można nadrobić każdy defekt techniczny, braki w przygotowaniu, pozbawienie fantazji. Obiektywny kibic cieszy się ze sztuczek Neymara, ale jeszcze bardziej z dyspozycji drewnianego obrońcy, który dzięki zażartości i nieustępliwości wybije Neymarowi chęć do czarowania. Ostatnio natrafiłem materiał TVP Sport na materiał o Koronie. W Kielcach wprowadzono system niemiecki – najwięcej pieniędzy można wyciągnąć z murawy. Wynagrodzenie piłkarzy w dużej mierze zależy od osiąganych wyników. I to jest bardzo zdrowe podejście. Gdy Złocisto-Krwistych objął Gino Lettieri, a skład wydawał się być zlepkiem przypadkowych zawodników, upatrywałem w Kielczanach faworytów do spadku do 1. ligi. Ci tymczasem po dziś dzień rozgrywają jedne z najciekawszych spotkań w Ekstraklasie.

fot. fakt.pl

W ich poczynaniach na próżno doszukiwać się wirtuozerii. Jest za to walka i zawziętość, bo doskonale zdają sobie sprawę, że bez wyników ich gaża pójdzie mocno w dół. Może to jest droga do uatrakcyjnienia naszego futbolu? Zamiast dać zawodnikowi 100 tys. zł miesięcznego kontraktu, dajmy mu 40 tys. zł, ale jednocześnie zwiększmy nieco tzw. wejściówki i obiecajmy, że za 12 punktów zdobytych w przeciągu miesiąca (oczywiście z jego udziałem), na jego konto wpadnie dodatkowe 100 tysięcy. Słuchając wypowiedzi piłkarzy Bundesligi często pojawiają się zdania, że na treningach panuje walka jak na meczu ligowym. Walka o pierwszy skład. O wejściówkę. O możliwość przyczynienia się do zwyciężania. O lepszą kasę. A ta walka przekłada się później na atrakcyjność piłkarskiego widowiska.

Atrakcje
Kibice na meczach Ekstraklasy spędzają na stadionie i w jego okolicy około 160 minut. Zjawiają się na obiekcie 40 minut przed spotkaniem, nudzą się wówczas niemiłosiernie. 115 minut, uwzględniając przerwę i doliczony czas gry, trwa widowisko. Powiedzmy, że trzysta sekund poświęcają na wyjście. Nuda, przy okazji wizyt na stadionach Ekstraklasy nie ma co robić. Kilka razy byłem na starciach Bundesligi. Już nawet na trzy godziny przed rozpoczęciem widowiska tereny wokół aren są oblężone przez kibiców. Długie chwile po spotkaniu również. Dla nich piłkarskie święto nie zaczyna się równo z pierwszym, a kończy równo z ostatnim gwizdkiem sędziego. Mecz wydaje się być dla nich jedynie daniem głównym do futbolowej uczty, na którą składają się wielogodzinne spotkania i dyskusje ze znajomymi, dobre jedzenie i hektolitry piwa. Kluby zapewniają im możliwość intensywnego przeżywania dnia meczowego. Gęsto rozstawione foodtracki i punkty z piwem dbają o nasycenie żołądków, a liczne atrakcje typowo futbolowe nie pozwalają zapomnieć, po co zjawili się w tym miejscu. Oferta gastronomiczna jest tak bogata, że ze spokojem można popróbować wielu znakomitych specjałów i zjeść kilka porządnych posiłków. Poza tym organizatorzy pozytywnie zaskakują. W lutym 2018 roku, podczas srogich mrozów, byłem na meczu RB Lipsk – Augsburg. Co czekało na kibiców? Grzane wino. Bomba, strzał w dziesiątkę, kolejki do punktów z tym czerwonym, rozgrzewającym trunkiem wydawały się nie mieć końca. A u nas kluby szczycą się w mediach społecznościowych, że podczas upałów zapewniają fanom bony na jeden kubek zimnej wody…

Oferta rybna pod stadionem Unionu Berlin. Bułki z łososiem, pstrągiem i śledziem. Raj dla żołądka!

Od kilku lat fani stadionowej kiełbasy czują się zawiedzeni po skosztowaniu specjałów z nowoczesnych stadionów Ekstraklasy. Ta nie jest już grillowana nad ogniem, a jedynie na elektrycznym opiekaczu. Wiadomo, względy bezpieczeństwa w zamkniętym pomieszczeniu. W dodatku trzeba za nią zapłacić nawet 15 zł. Alternatywa? Okropne hot-dogi, jakościowo zbliżone do tych z IKEA, choć kilka razy droższe. Do tego jakieś zimne przekąski, chipsy lub popcorn. Podsumowując, całkiem kiepsko. W rundzie jesiennej sezonu 2016/17 zaliczyłem co najmniej jeden mecz na każdym stadionie Ekstraklasy (20 meczów, 16 stadionów – zapraszam). Jadłem na każdym z nich. Jakbym miał wyróżniać catering, to pochwaliłbym tylko karczek na obiekcie Wisły Płock i kiełbasę na Koronie Kielce. Jeśli chcesz dobrze najeść się przed meczem, musisz wcześniej zjeść w domu lub odwiedzić jakąś restaurację. Gdyby kluby wpadły na pomysł wykorzystania terenów wokół obiektów, wielu kibiców mogłoby przy okazji ligowych bojów umawiać się ze znajomymi na wspólny obiad i kolację. Pod stadion przyjeżdżałyby foodtracki z burgerami, pizzą, frytkami belgijskimi, lokalnymi smakołykami. Przecież jakby przed domowymi spotkaniami Jagiellonii sprzedawano kartacze, sam byłbym w Białymstoku raz w miesiącu. Wiecie, ilu znajomych z miłą chęcią wybrałoby się na solidną wyżerkę, a przy okazji dało namówić się na mecz? Nawet gdyby ludzie przyszli tam jedynie z planem zjedzenia, a na miejscu zobaczyli wolontariuszy  oraz reklamy i banery zachęcające do wejścia na stadion, otrzymali bony ze zniżką na zakup biletu, dowiedzieli się o atrakcjach czekających wewnątrz na ich dzieci, na pewno rozważyliby spędzenie czasu w towarzystwie futbolu. W Niemczech w okołostadionowe restauracje na kółkach wplecione są stoiska z klubowymi pamiątkami. I biznes się kręci. Na wszystkim zyskują kibice, bo się najedzą, popiją i mile spędzą czas, właściciele foodtracków, bo setki nowych klientów pokocha ich specjały i kluby, bo zwiększą zyski ze sprzedaży biletów i suwenirów. Droga do serca kibica naprawdę może prowadzić przez żołądek.

Akcje marketingowe
Z zażenowaniem parzyłem jak przed grudniowym meczem Legia-Korona oba kluby zabiegały o względy Tedego. Rapera, który piłką nożną interesuje się tak bardzo jak ja najnowszą kolekcją Gucci, czyli wcale. Jeśli kogoś ten temat ominął, służę streszczeniem. Legia wydała nową kolekcję odzieżową. Wśród niej znalazła się kurtka przeciwdeszczowa. Jedna została wysłana do TDF-a. Do przesyłki załączono list, w którym jedno ze zdań odnosiło się do słów rapera z #Hot16Chellenge.

fot. Instagram @tedef

Co jasne, nic za darmo. Tede, dostaniesz wejściówkę na mecz, ale musisz pokazać się w kurtce, którą ci wysyłamy, ponadto pokaż całemu światu w mediach społecznościowych, że mieliśmy gest i wysłaliśmy taki gift. Gdybym był zagorzałym kibicem Legii, chodzącym na każdy mecz przy Łazienkowskiej, poczułbym się w tej chwili nieco zdradzony. Zamiast wyróżnić fanów regularnie uczęszczających na domowe spotkania Mistrzów Polski, klub honoruje gościa, który się nim w ogóle nie interesuje. Przecież gdyby do fanów ze 100% udziałem na meczach w 2018 roku dotarł bon z 50% zniżką na nową kolekcję, dla tych, którzy opuścili 2-5 meczów rabat rzędu 30%, a dla nieobecnych na 6-10 spotkaniach symboliczne 10%, to po pierwsze o celności akcji zrobiłoby się pozytywnie głośno w całym piłkarskim, krajowym światku, a po drugie nikt nie musiałby prosić nagrodzonych kibiców o pochwalenie się tym faktem swoim znajomym. I w sieci i w realu. Najlepszą reklamą jest zadowolony klient. Ten chwaliłby zarówno sam klub i prowadzone przez niego akcje stadionowe jak i jakość ciuchów z nowej kolekcji. Częściej opuszczający mecze dostaliby sygnał, że jednak warto być bardziej regularnym.
Wracając do Tedego, kilka dni po przesyłce od Legii otrzymał paczką od Korony:

O nietrafności jednej i drugiej akcji najlepiej świadczy komentarz samego zainteresowanego na swoim instagramie:

REALTIME MARKETING NINJAS 😜 @legiawarszawa @koronakielce / PILKA JEST JEDNA A BRAMKI SA DWIE, CZY JAKOS TAK 😂 A NAJLEPSZE JEST W TYM WSZYSTKIM MOJE ZAINTERESOWANIE PILKA NOZNA

Bardzo dobrą inwestycją jest zapraszanie na mecze dzieci ze szkół. Wszyscy widzieliśmy, jak skutecznie w ten sposób swój stadion zapełniał Lech Poznań. Młody kibic powinien być targetem każdego klubu. Przecież jeśli spodoba mu się taka darmowa wycieczka na obiekt swojej ukochanej drużyny, będzie chciał ją powtórzyć. A jak wiadomo, sam się na nią nie wybierze. Poprosi więc swoich rodziców albo rodzeństwo, przy okazji zabierze kolegę z ulicy czy z osiedla. I wszystko zaczyna się kręcić. Nie zapominajmy również, że to najmłodsi mają największego bzika na punkcie wszelakich klubowych gadżetów.

Niebezpieczeństwo
Śmieszą mnie ludzie, którzy za wszelką cenę chcą mi udowadniać, jak bardzo niebezpiecznie jest na polskich stadionach. Kiedy pytam, ile razy na nich byli i co im się przytrafiło, że szerzą taką opinię, odpowiadają: nigdy, no bo jest niebezpiecznie. Gdzieś przeczytali, gdzieś usłyszeli. Nagonka na fanatyków trwa od lat i zapewne nigdy się nie skończy. Najgorzej, że brednie o rzekomym niebezpieczeństwie wypisują dziennikarze będący idolami młodzieży. Dla nich są prawdziwą wyrocznią, wyznacznikiem tego, co jest dobre, a co złe. Mam masę znajomych stale śmigających po stadionach Ekstraklasy. Łącznie grube setki, o ile nie tysiące meczów. Nigdy nikomu włos z głowy nie spadł. Tymczasem tylko raz pojechałem na mecz do Mediolanu, a pod San Siro zostałem okradziony. Kiedy byłem w Wiedniu, za moimi plecami przed i po spotkaniu dochodziło do bójek przy Ernst-Happel-Stadion. Ale to na zachodzie sobie poradzili, tak to leciało? Media trąbią o ciężkiej chuligance na polskich stadionach gdy tylko zobaczą płonącą racę. Na początku swojej prezesury w PZPN Zbigniew Boniek udzielił wywiadu dla portalu interia.pl, w którym stwierdził:

Przy okazji zabawy sylwestrowej mogłem sprawdzić race, te same, o które tyle hałasu jest na polskich stadionach. […] Zabranianie ich jest chore. Powinno się ze strażą pożarną ustalić, na jakich zasadach można ich używać i dopuścić. Proszę mi wierzyć, nie ma w nich nic niebezpiecznego. Na moim sylwestrze wnuki w wieku sześciu i ośmiu lat z tym urzędowały. Nic nikomu się nie stało.

Dodał ponadto, że oprawy z udziałem pirotechniki bardzo mu się podobają. Minęło zaledwie kilka lat, rozsiadł się wygodnie w fotelu prezesa i co rusz chciał udowadniać, że race to niebezpieczna sprawa, a prawdziwy stadionowy klimat można poczuć na meczach reprezentacji Polski na PGE Narodowym.

Mam nadzieję, że stali bywalcy stadionów przyznają mi rację. Atmosferę na domowych meczach naszej kadry można porównać do wyjazdu alkoholowych abstynentów na otwarcie ogromnej fabryki znakomitego piwa. Niby zdajesz sobie sprawę, że naocznie bierzesz udział w czymś ważnym, co przyniesie wiele radości tysiącom, a nawet milionom rodaków, którzy w tym momencie chcieliby być na twoim miejscu, ale jednocześnie widzisz wokół siebie zgraję osób totalnie niepasujących do tego miejsca. Jeśli więc kiedykolwiek byliście na Narodowym i wam się podobało, uwierzcie – na meczach Ekstraklasy spodoba wam się pięćset razy bardziej. Gorąca atmosfera na warszawskim gigancie ma miejsce tylko raz w roku, 2 maja. Właśnie wtedy rozgrywany jest finał Pucharu Polski. PZPN przypisuje sobie zasługi przywrócenia temu meczowi odpowiedniej rangi, dzięki której co roku obiekt zapełnia się niemal po brzegi. Jeśli znacie kogoś, kto rok w rok jeździ na finał krajowego pucharu, zadajcie mu pytanie, dlaczego chce w nim uczestniczyć. No chyba nie z uwagi na porywający poziom spotkania. Prawdziwą robotę robią kibice i ich fenomenalne, widowiskowe oprawy. To one przyciągają tłumy na stadion. Jestem przekonany, że bez nich finał nie gromadziłby 40-50 tys. widzów, a ze cztery razy mniej.

Jeszcze raz prezes Boniek, twitter i jedna z moich ulubionych dyskusji na tym portalu:

Śledziłem ten wątek przez kilka dobrych dni. Co rusz podziwiałem nowe zdjęcia z opraw meczowych zaprezentowanych w tak „poważnych krajach” jak Niemcy, Anglia, Hiszpania, Portugalia, Rosja, Francja, Chorwacja, Argentyna, Brazylia, Japonia… Dobra, szkoda słów. W skrócie: z niemal każdego kraju, w którym gra się w piłkę. Mądre słowa z ust prezesa Bońka padły na konferencji po posiedzeniu zarządu PZPN (maj 2018 r.):

Niebezpieczni są ludzie, którzy je wystrzeliwują czy rzucają, a nie same race.

I tutaj pełna zgoda. Stanowczo nie popieram akcji wymierzania pocisku w drugiego kibica. Jak sobie radzić z tym problemem, skoro tak ciężko zidentyfikować dobrze zamaskowanego napastnika? Rozwiązanie jest dziecinnie proste. Po prostu, zalegalizujmy pirotechnikę na stadionie. Wówczas nikt nie będzie musiał przebierać się w kombinezon malarski i zakładać na twarz kominiarki. Odpalając race legalnie, człowiek zda sobie sprawę, że w tym momencie jego twarz i zachowanie są utrwalone na monitoringu i nie przyjdzie mu do głowy robienie głupstw. Nikt nie strzeli z wyrzutni do drugiego kibica, bo będzie świadomy, że za takie coś sąd, przy znanym podejściu do kibiców, przypnie mu próbę dokonania zabójstwa. Nikt nie zadymi stadionu tak, by konieczne było przerwanie meczu, bo będzie wiedział, że może zostać obciążony kosztami strat zysków telewizyjnych.
Swoją drogą, kluby z największą uwagą powinny dbać o swoich ultrasów i o osoby biorące czynny udział w dopingowaniu. Kiedy stadion ogarnia przeraźliwa pustka, nielicznymi obecnymi i oddanymi są właśnie oni.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *