Michał Listkiewicz: Na horyzoncie nie widać nowego Lewandowskiego [WYWIAD]

Polak, który wystąpił w wielkim finale Mistrzostw Świata. Jedna z najbardziej wpływowych osób polskiego futbolu pierwszej dekady XXI wieku. Kopalnia anegdot i znakomitych piłkarskich opowieści. Michał Listkiewicz, bo oczywiście o nim mowa, był przewodniczącym komisji sędziowskiej czeskiego związku piłki nożnej. Dzień po 289. derbowym meczu między Spartą a Slavią, zakończonym remisem 3:3, miałem przyjemność porozmawiać w Pradze z byłym prezesem PZPN m.in. o piłce nożnej w Czechach, pracy dla tamtejszego związku piłkarskiego, polskiej Ekstraklasie, piłkarskich Mistrzostwach Świata, sędziowaniu i o systemie VAR. Serdecznie zapraszam do lektury.

Sparta i Slavia są napędzane wielkimi nakładami finansowymi, a tymczasem to Viktoria Pilzno pewnie zmierza po Mistrzostwo Czech. Skąd bierze się fenomen tego zespołu?
Slavia pewnie będzie wicemistrzem, ale Sparta może nawet nie awansować do europejskich pucharów. Viktoria ma mniejszy budżet od dwóch praskich klubów, ale cechuje ją stabilność. Do tego świetny trener, Pavel Vrba, a skład tworzą głównie Czesi i kilku Słowaków. Znakomicie radzi sobie nie tylko w krajowej lidze, ale i w Lidze Europy. Teraz mało brakowało, by wyeliminowała Sporting Lizbona w 1/8 finału rozgrywek. A tutaj jest jeszcze na przykład Jablonec. Wygrali wszystkie mecze na wiosnę, a też grają niemal samymi Czechami. W Polsce Polaków jest coraz mniej. Takiej drużyny jak Pilzno się nie spotka.

No właśnie, ostatnim polskim klubem, który bardzo mocno postawił na Polaków, była Wisła Kraków Henryka Kasperczaka. Z łatwością zdobywała Mistrzostwa Polski i bardzo dobrze radziła sobie w Pucharze UEFA. Czy w ligach środkowoeuropejskich, gdzie nakłady finansowe są znacznie mniejsze niż na zachodzie, postawienie na swoich nie jest kluczem do sukcesu?
Na to wychodzi. W rankingach czeska liga jest znacznie wyżej od Ekstraklasy. Przy odrobinie szczęścia, Pilzno, jako Mistrz Czech, będzie mogło awansować do Ligi Mistrzów bez konieczności rozgrywania kwalifikacji. Nawet jeśli się nie uda, rozpocznie zmagania od trzeciej rundy eliminacyjnej. Moim zdaniem polska liga jest dzisiaj na świetnym poziomie finansowym. Piłkarze i trenerzy zarabiają bardzo dużo. Cóż z tego, skoro 70% tych pieniędzy jest płaconych jakimś obieżyświatom z Rumunii, Słowacji, Ukrainy, Hiszpanii, Portugalii? Przecież oni nie dają żadnej dodatkowej jakości.

Po znakomitej większości Hiszpanów i Portugalczyków z Ekstraklasy widać, że nie zależy im zbytnio na przywiązaniu się z pracodawcą czy kolegami z drużyny. Prosty przykład – bracia Paixão są w Polsce od ponad czterech lat, a po polsku nie potrafią powiedzieć wiele więcej niż „dzień dobry” i „kurwa mać”. Tymczasem przyjeżdża Czech czy Węgier i już po trzech miesiącach można z nim porozmawiać po polsku.
Gdybym był właścicielem klubu, to wprowadziłbym warunek – jeśli po pół roku piłkarz nie mówi po polsku, komunikatywnie, bo wiadomo, że nie musi czytać Pana Tadeusza, to znaczy, że nie zależy mu na utożsamianiu się z zespołem i do widzenia. Dzisiejsza Termalica, istna wieża Babel. Wszystkie nacje są tak pomieszane, że trener Zieliński musi wszystko tłumaczyć na migi lub za pomocą tablicy. Bracia Paixão to zawodnicy, którzy w Portugalii graliby w 3. lidze, a u nas kreuje się ich na nie wiadomo jakich piłkarzy. Nie jestem ich fanem przez ich maniery i gwiazdorstwo.

Marco boleśnie odbił się od Sparty.
Otóż to. Poza tym podstawową sprawą jest jakość tych zawodników. Spójrzmy na transfery Legii Warszawa. Legii oczywiście nie życzę źle, ale boję się, że może ją dosięgnąć syndrom właśnie Sparty Praga. Jedni i drudzy sprowadzili piłkarzy za porównywalne pieniądze i o równie porównywalnych nazwiskach. Niby gwiazdozbiór, trener Stramaccioni, którego już zresztą zwolniono, i co? Bez jakichkolwiek sukcesów. Tymczasem odjeżdża jej Pilzno. Pilzno ze swoim znakomitym rodakiem Pavlem Vrbą na ławce i piłkarzami z własnego chowu.

Co pan sądzi o ekstraklasowym limicie dwóch obcokrajowców spoza Unii Europejskiej?
Może to jest krok w dobrym kierunku, bo za dużo jest w naszej lidze obcokrajowców. Nie bardzo jak mamy bronić się przed zawodnikami z Unii, bo odzywają się przepisy o zatrudnieniu i tak dalej. Natomiast ja bym wprowadził, i to chyba idzie w tym kierunku, zasadę: ok, miej sobie tych obcokrajowców, ale jednocześnie musisz mieć w drużynie określoną liczbę Polaków. Bardzo dobrym pomysłem jest Pro Junior System.

Tyle, że mało który klub chce z niego regularnie korzystać.
No tak, poza pierwszą i drugą ligą, gdzie rankingi wyglądają całkiem dobrze, w Ekstraklasie imponuje mi Górnik Zabrze. Rozmawiałem z trenerem Broszem na zgrupowaniu Zabrzan na Cyprze, gdzie byłem z czeskimi sędziami. Powiedział, że klub nie ma innego wyjścia, musi penetrować rynek śląski i sąsiedni, trzecie, czwarte i niższe ligi, a znalezionych zawodników odpowiednio poobrabiać i z tego żyć. Ta sama filozofia jest w FC Porto, bodaj najlepszym europejskim klubie pod kątem przychodów z transferów. Dziwię się wielu klubom, że nie podchodzą do tematu w ten sposób. Przy dzisiejszym poziomie naszej ligi byłoby znacznie lepiej, gdyby w drużynach z niższych rejonów tabeli grali piłkarze z regionu, z regionalnych klubów I, II i III-ligowych, plus ewentualnie dwóch, trzech cudzoziemców. Przecież gdyby na przykład w Niecieczy grali piłkarze z Tarnowa, Rzeszowa, Mielca, ze Stalowej Woli i do tego właśnie dwóch, trzech solidnych obcokrajowców, to klub byłby obecnie w znacznie innej sytuacji. A Lechia Gdańsk? Lechia przez dziesięciolecia słynęła z fenomenalnej pracy z młodzieżą. Wychowywali kapitalnych piłkarzy. No i gdzie dzisiaj jest ta młodzież?

Przemysław Frankowski, którego z Gdańska pozbyto się bez żalu, błyszczy w Jagiellonii.
A właśnie, bardzo dobry, młody zawodnik. Krasić w dawnych czasach grałby już w weteranach Lechii, a nie w pierwszym składzie. Teraz do Gdańska przyszedł Piotr Stokowiec, bardzo dobry trener, ale w piłce nie ma cudów, trzeba robić wszystko z głową i wszystko wymaga czasu.

Wspomniał pan przed momentem o czeskich sędziach. Gdzie widzi pan wyższy poziom sędziowania, w Polsce czy w Czechach?
W Polsce są dużo lepsze warunki i pieniądze. Nie mówię, że tutaj są złe, ale jednak u nas dużo lepsze.

Czescy sędziowie są w pełni profesjonalistami?
Nie, w ogóle. W Czechach jest taki problem, że arbitrzy są amatorami, a co więcej, kiedy mamy jakieś kursy, jak na przykład ten ostatni na Cyprze, to sami muszą za nie płacić. Ja niestety tego nie przeskoczę. W pierwszym roku pracy jeszcze jakoś mi się to udawało, ale teraz są nowe władze związku. Nie ma już prezesa, który mnie zatrudniał, pana Pelty, i nie da się z tym nic zrobić. Niemniej bardzo podziwiam czeskich arbitrów, zwłaszcza tych młodych, że szkolą swoje umiejętności kosztem urlopu, kosztem rodziny, kosztem pracy zawodowej. Widać w nich wielką pasję. W tej chwili doszło młode pokolenie. Dajemy młodym sędziom szansę nawet trochę kosztem poziomu sędziowania. Wierzymy, że w ciągu 4-5 miesięcy są w stanie się rozwinąć. Uważam, że w Polsce czołówka sędziuje świetnie, ale bardzo wąski jest czubek tej czołówki. I stąd biorą się często problemy sędziego Marciniaka, który sędziuje trzy mecze w tygodniu, a do tego jeszcze VAR. Tak nie da się funkcjonować, piłkarz w takim natłoku obowiązków też nie dałby rady.

Ostatnio zaskoczyło mnie, że wytyczne sędziowania w Ekstraklasie są nieco inne od wytycznych UEFA w europejskich pucharach. Czy w związku z tym mózg bardzo eksploatowanego sędziego Marciniaka nie ma czasami dylematów typu „za ten faul powinienem dać czerwoną kartkę, ale przecież jestem w Europie, więc tylko żółta”?
Przepisy powinny być klarowne, ujednolicone. Stąd między innymi bierze się przecież dyskusja wokół szefa sędziów, Zbigniewa Przesmyckiego. Pracuje 24 godziny na dobę, oddaje temu całe serce, ale w pewnym momencie powinien zrobić dwa kroki do tyłu i popatrzeć na wszystko jak arbiter na boisku – widzeniem peryferyjnym. Sędzia, który jest zawsze za piłką, widzi tylko dwóch zawodników i futbolówkę, porobi masę błędów. Trzeba czasem odejść do tyłu i patrzeć, co się dzieje wokół. Mamy w Polsce moment przesilenia, ale zawodowstwo, wynagrodzenia, no i VAR, obecny na wszystkich meczach, są olbrzymim krokiem do przodu. W Czechach VAR jest na jednym, góra dwóch meczach w kolejce i to tworzy problemy. Wczoraj był na Derbach Pragi, gdzie świetnie wypadł, ale z innych stadionów w tym czasie dochodzą głosy: „Gdyby u nas był VAR to byśmy nie przegrali meczu”.

Jest pan stuprocentowym zwolennikiem VAR-u?
Jestem zwolennikiem systemu i samego pomysłu, natomiast jest to zupełnie nowa sprawa. Problemy tkwią w ludziach, varowcach, oni muszą się tego wszystkiego nauczyć. Rozmawiałem z polskimi sędziami, sędzią Marciniakiem i ze swoim synem. Zgodnie mówią, że to jest zupełnie nowa umiejętność. Ja byłem jednym z ostatnich arbitrów, którzy sędziowali jako główni i jako liniowi. Jakby dzisiaj sędzia Marciniak poszedł na linię, to myślę, że knociłby tam strasznie. Jakby sędzia Listkiewicz junior poszedł z linii na środek, też pewnie nieźle by namieszał. I tak samo jest z VAR, to jest zupełnie nowa profesja. Trzeba błyskawicznie analizować sytuację. Szymon Marciniak mówił mi, że znacznie trudniej siedzieć mu za ekranami VAR-u niż sędziować na boisku. Na środku ma się chwilę, można rozegrać sytuację na czas, a za ekranami trzeba zadecydować w momencie. Ważną rolę pełnią też technicy telewizyjni, bo muszą wyłapywać dokładne sytuacje podlegające analizie. Oni też nie są jeszcze do końca wyszkoleni, by jedną sytuację pokazać na szybko z kilku kamer, odpowiednio szybko nacisnąć odpowiednie guziki. Ciekawi mnie, jak będzie to wyglądać na mundialu w Rosji. Oprócz naszej trójki sędziowskiej będzie też przecież VAR, czyli pewnie Paweł Gil, który jest liderem tego projektu. Bez wątpienia Polska jest w Europie w pierwszej trójce jeśli chodzi o ten system.

W wywiadzie dla Sportowych Faktów powiedział pan, że bardzo ważną kwestią jest odpowiednie porozumiewanie się między arbitrem głównym a sędzią VAR i poczucie wspólnego polegania na sobie. Wyobraża pan sobie sytuację, by na mundialu jako główny wybiegł Szymon Marciniak, a zza ekranów podpowiadał mu, przykładowo, sędzia z Argentyny?
To byłby problem, dlatego kandydatami na VAR na mundial są głównie Europejczycy. O ile dobrze pamiętam, dwóch Włochów, dwóch Anglików, dwóch Niemców, jeden Polak, czyli arbitrzy z krajów, w których VAR już funkcjonuje.

Język też pewnie robi swoje.
Z mojego doświadczenia mundialowego, a sędziowałem na dwóch turniejach, mogę powiedzieć, że zawsze istniały problemy językowe, interpretacyjne i mentalne między Europą a Ameryką Południową czy Azją. Jak czasami sędziowałem na linii i jako głównego miałem Brazylijczyka, to w ogóle nie wiedziałem o co mu chodzi, on nie rozumiał mnie, przez co po meczu były jakieś zgrzyty.

Finał z Mistrzostw Świata z 1990 roku jest dla pana najwspanialszym wspomnieniem z kariery sędziowskiej?
Na pewno pod kątem prestiżowym. Jeśli chodzi o poziom trudności to na pewno nie, półfinał Włochy – Argentyna był znacznie trudniejszy. To było zupełnie inne sędziowanie niż teraz, bardziej romantyczne. Jak opowiadam Szymonowi Marciniakowi czy mojemu synowi o tym, jak ja sędziowałem, to się śmieją. Na finał Mistrzostw Świata wieźli nas na stadion i jakiś starszy pan mówi:

-Co byście chcieli robić?
-W piłkę pograć.
-No to się rozgrzejcie, tak z 15 minut, tu macie piłkę.

Dzisiaj trening sędziowski jest właściwie wyliczony co do sekundy, w pełni profesjonalny. Sprawdzanie poziomu tkanki tłuszczowej, wagi, wszystko. W moich czasach nie do pomyślenia.

A które czasy były lepsze?
Myślę, że tamte były lepsze. Nie tylko pod kątem sędziowskim, ale i piłkarskim. Więcej artyzmu, więcej indywidualności w grze. Każdy chyba idealizuje dawne czasy. Przede wszystkim nie było całej tej otoczki nastawionej tylko na kasę, tej agresji i chamstwa, które są dzisiaj.

Jak wspomina pan swoją pracę na Mistrzostwach Świata?
Z ogromnym sentymentem. Mundiale są moim największym sukcesem zawodowym. Przede wszystkim byłem jedynym Polakiem w ścisłym finale. Tak jak kiedyś była klątwa Bońka, że długo nie awansujemy do finałów, co trwało przez 16 lat, tak ja powiedziałem, że stawiam świetną kolację Polakowi, który będzie w finale Mistrzostw Świata. W jakiejkolwiek roli, nawet niech strzyże trawę, maluje linie albo jako dziecko wyprowadza piłkarza na boisko. Nadal czekam, może w Rosji się uda. Może nawet reprezentacji Polski?

Sukces piłkarzy oznaczałby brak sukcesu sędziów, którzy musieliby wówczas zakończyć swoją misję na ćwierćfinale.
Tak, to jest zawsze ta zależność. Być może temu zawdzięczam swój finał z 1990 roku. Przed mundialem we Włoszech była audiencja u papieża Wojtyły. Miałem zaszczyt stać obok niego i przedstawiać kolejnych sędziów. Po wszystkim odbyło się wspólne spotkanie i papież mówił, że szkoda, że na turnieju nie gra reprezentacja Polski, bo chciałby kibicować, no ale skoro jest polski sędzia, pan Michał, to będzie się za niego modlił. Były przy tym władze FIFA i po czasie członkowie federacji powiedzieli, że zrobili przyjemność papieżowi i dali mi ten finał. Jeśli rzeczywiście tak było, to tym bardziej jest to dla mnie powód do dumy.

Odchodząc już od sędziowania. Gdyby miał pan porównać Mistrzostwa Świata w 1990 i 1994 roku, to które były lepsze pod kątem atmosfery i organizacji?
Myślę, że zdecydowanie te w 1990 roku. Pod każdym względem. Mundial w 1994 roku był w Stanach Zjednoczonych i był to bardziej taki Disneyland. Do dzisiaj piłka w USA nie cieszy się jakąś większą popularnością i dla Amerykanów turniej był pewnego rodzaju egzotyką. W ogóle nie było czuć tych Mistrzostw. Tak jakby przyjechał cyrk, pokazał widowisko i pojechał. We Włoszech mundialem żył cały kraj. Jak wychodziliśmy gdzieś na spacer, ludzie doskonale nas poznawali. To było wariactwo, Włochy to kraj bardzo piłkarski. Ogólnie mam dobre porównanie, bo byłem na ośmiu mundialach w różnych rolach, jako sędzia, prezes PZPN czy funkcjonariusz FIFA. Najlepiej było właśnie we Włoszech i we Francji. No i oczywiście w Brazylii. Tam, gdzie jest kraj piłkarski, gdzie piłka nożna jest jakąś religią lub bardzo ważną sprawą, tam turniej jest znakomitą sprawą.

Jak w takim razie będą wyglądały Mistrzostwa Świata w Rosji?
Już Igrzyska w Soczi pokazały, że organizacyjnie i pod kątem bezpieczeństwa na pewno będą super. Inną kwestią jest jakim kosztem. By było spokojnie, Rosjanie dadzą zapewne pięciu żołnierzy, policjantów czy milicjantów na jednego kibica. Organizacyjnie będzie znacznie lepiej niż w RPA i Brazylii. Smuci mnie polityka, że politycy próbują poprzez sport przedstawiać swoje racje. Sport powinien być osobną dziedziną życia, niemającą niczego wspólnego z polityką. Jeżeli rząd angielski mówi, że będzie bojkotował mundial w Rosji, to znaczy, że ten rząd nie ma żadnych innych metod nacisku na Rosję, by załatwić daną sprawę. Takie sytuacje zawsze źle się kończyły. Był bojkot Igrzysk w Los Angeles, Igrzysk w Moskwie, a kto na tym stracił? Tylko sportowcy. Mówi się, że na mundial nie pojedzie książę William. Ja bardzo przepraszam, ale nigdy nie widziałem, by książę William był powoływany do reprezentacji Anglii. Jego nieobecność raczej nie wpłynie na poziom gry drużyny angielskiej. Przyznając Rosji Mistrzostwa Świata nikt nie przypuszczał, że sytuacja polityczna będzie wyglądała tak, jak wygląda. Mimo wszystko jeszcze bardziej obawiam się turnieju w Katarze.

Jest w ogóle sens przyznawania takim krajom prawa do organizacji największego piłkarskiego święta na świecie?
Mamy przede wszystkim problem terminu. Dzięki niemu rozwiązano sprawę klimatyczną, bo gorąco nie będzie, ale pierwszy raz w historii porzucono święty termin czerwiec-lipiec. Tylko teraz co z ligami? Kiedy będzie grać Premier League, Bundesliga, LaLiga, Ekstraklasa? To jest wielki problem.

Podczas pańskiej pracy w PZPN-ie nasza reprezentacja dwa razy awansowała na mundial. Przed Koreą i przed Niemcami nadzieje były naprawdę duże, zapowiedzi huczne, a tymczasem balon pękał już po fazie grupowej. Który z tych turniejów był pana zdaniem większym rozczarowaniem?
Wydaje mi się, że w 2002 roku był większy problem, bo za bardzo nadmuchano ten balon. Nie rozpoznaliśmy w ogóle siły przeciwników. Dobrze, że teraz prezes Boniek i trener Nawałka tonują nastroje. Mówią bardziej racjonalnie, w stylu: najpierw wyjdźmy z grupy, a potem zobaczymy. Mimo to balon i tak jest napompowany, ale nie przez PZPN czy piłkarzy, a przez opinię publiczną i przez media. Ja się boję tylko jednej rzeczy. Jeśli awansujemy z tej grupy, pojawią się pewnie komentarze „z takiej grupy, z takimi frajerami?”. Jak nie awansujemy, w co oczywiście nie wierzę, ale to jest sport, to jest piłka, to będzie tragedia, kompromitacja. Tymczasem nasi rywale to bardzo silne drużyny. Kolejność meczów też nie jest zbyt dobra, bo na początek gramy z Senegalem. Wiemy doskonale, że zespoły z Afryki bardzo mocno, z wielkimi ambicjami wchodzą w turniej i dopiero jak coś nie wyjdzie, pojawiają się kłótnie i konflikty. Kiedy idzie, są na fali. Jeśli chodzi o mundial w Niemczech, uważam, że występ ekipy Pawła Janasa został oceniony trochę niesprawiedliwie. Fatalny mecz z Ekwadorem, naszych piłkarzy uśpiła chyba łatwa wygrana w meczu towarzyskim. Z Niemcami zagrali bardzo dobrze, pechowa porażka w ostatnich sekundach. Do tego wygrana w ostatnim meczu z Kostaryką. Oczekiwano czegoś więcej, ale moim zdaniem plamy nie było.

Jak duży wpływ na drużynę z mundialu w 2006 roku miał brak powołań dla czołowych piłkarzy z eliminacji i dziwne sytuacje z samego turnieju, na przykład słynne konferencje Pawła Janasa bez Pawła Janasa?
Nigdy do tego nie dojdziemy, sam byłem zaskoczony powołaniami. Paweł Janas jest introwertykiem, wspaniałym człowiekiem, ale zamkniętym w sobie. Jakbym miał mówić o charakterze ludzkim, a pracowałem z wieloma trenerami, to Paweł Janas jest o trzy długości przed resztą. Bardzo dobry fachowiec, bardzo dobry człowiek, lubiany przez wszystkich. Może moja wina, na pewno moja wina, że zabrakło przy nim kogoś, kto przejąłby presję na siebie.

Nie było po turnieju opcji, by trener Janas pozostał na swoim stanowisku?
Sam Paweł był zmęczony psychicznie. Politycy, media i opinia publiczna bardzo napierały na zmiany, co odbiło się również na mnie. Paweł zachował się wspaniale, powiedział: „Michał, ja odejdę, a ty masz zostać. Ty masz trwać dalej. To wszystko to jedno wielkie sukinsyństwo”. Uważam, że w pracy prezesa PZPN-u decyzje w sprawie selekcjonerów miałem trafione, choć nie jestem fachowcem, bo nie znam się za bardzo na szkoleniu. Jurek Engel, Paweł Janas i Leo Beenhakker to były dobre strzały. Nawet Zbigniew Boniek był dobrą próbą czegoś nowego. Nie wypaliło, to są osobiste sprawy Zbyszka, że po krótkim czasie złożył rezygnację. Ja bym go nigdy nie zwolnił, bo powiedziałbym mu, że ma dwa, trzy lata, żeby się pokazać. Nie jestem w gorącej wodzie kąpany jak właściciele klubów polskich.

A jak Czesi przyjęli brak awansu swojej reprezentacji na tegoroczne Mistrzostwa Świata?
Na pewno spokojniej niż my byśmy przyjęli. Również z tego powodu, że mają hokej, który wywołuje znacznie większe emocje niż piłka nożna. Hokej jest zdecydowanym numerem jeden. Mnie zbytnio nie interesuje, ale czasami bywam na meczach w Czechach. Tutaj to jest widowisko, to jest show. Pełna hala, wspaniała otoczka. Poza tym Czesi mają całkiem inny charakter niż my, nie są tak emocjonalni. Podchodzą do tematu znacznie bardziej racjonalnie. U nas porażka jest końcem świata, a zwycięstwo rajem. Sami widzą, że pewna generacja piłkarzy, typu Rosicky, Poborský, Čech, Baroš, po prostu się skończyła. Jednocześnie wierzą, że wkrótce wrócą na Mistrzostwa Świata, bo mają naprawdę bardzo dobrą młodzież. Sam im przyznałem, że na zeszłorocznych Mistrzostwach Europy U-21 między ich grą a grą Polaków widać było różnicę klas. Nie zmienia tego fakt, że również nie wyszli z grupy. Czesi bardzo mocno stawiają na młodzież. Akademie piłkarskie są na znacznie wyższym poziomie niż u nas. System szkolenia też jest moim zdaniem lepszy niż w Polsce.

Powiedział pan, że u Czechów pewne pokolenie piłkarzy się wyczerpało. Nie uważa pan, że nasza obecna drużyna narodowa jest poniekąd generacją przypadku, a nie efektem planu, długofalowego działania? Teraz mamy topową kadrę, ale co będzie za 5-6 lat?
Trochę się tego obawiam, podobnie było przecież z drużyną Jurka Engela. Wydawało się, że mamy świetny zespół, większość piłkarzy była w apogeum kariery. Nie było źle, bo przecież awansowaliśmy na mundial, ale nic poza tym, szklany sufit został osiągnięty. Dla polskiej piłki reprezentacyjnej jest teraz najlepszy czas, by odnieść spektakularny sukces. Wyjście z grupy w Rosji będzie przyzwoitym wynikiem, ale fajnie byłoby zrobić krok dalej i osiągnąć coś więcej. Jeśli się, odpukać, nie uda, to później będzie ciężko. Kilku starszych zawodników zapewne odejdzie z reprezentacji. Myślę też, że Lewandowski w nowym otoczeniu reprezentacyjnym może nie być tak bardzo umotywowany jak teraz, poza tym i on nie jest już taki młody. Mistrzostwa Europy U-21 pokazały, że dwóch, trzech piłkarzy może w przyszłości zajść daleko, ale z pewnością nie jest to jakaś wybitna generacja. Nie za bardzo rozumiem dziennikarzy, którzy zachwycają się, jak wielu naszych zawodników jest w zagranicznych klubach. Tymczasem znaczna część w tych klubach właśnie „jest”, ale nie „gra”. Różnica między „być” a „grać” jest kolosalna. Co z tego, że mamy Bielika w Arsenalu, skoro w hierarchii Wengera zajmuje bardzo odległe miejsce? Tu jest problem.

Widzi pan sposób, w jaki można wykorzystać dzisiejszą modę na reprezentację na szczeblach młodzieżowych?
Ona jest już wykorzystywana, widać ogromny bum na uprawianie piłki nożnej. Akademie, szkółki i orliki są bardzo oblegane. Rodzi się pytanie, czy przełoży się to na osiągnięcia na wyższym poziomie. Nie można przecież przypuszczać, że z każdej akademii czy szkółki, które powstają dziś nawet w małych miejscowościach, wsiach, gminach, wyłonią się dobrzy piłkarze. To, że młodzi ludzie wolą grać w piłkę, niż siedzieć przed komputerem czy robić inne złe rzeczy, ma świetny walor zdrowotny oraz społeczny i jest nie do przecenienia. Ale czy z tego wyrosną nowi Lewandowscy, jest bardzo dyskusyjną tezą. Na horyzoncie nie widać nowego Lewandowskiego. W moich czasach na podwórku też każdy był Latą i Szarmachem, a ilu prawdziwych Szarmachów wyrosło, jest już tylko pytaniem. Mamy dużo obiektów dla piłki masowej, a bardzo mało dla piłki wyczynowej. Przecież nawet kluby z Ekstraklasy często nie mają gdzie trenować. Na swoich wspaniałych stadionach z dobrą murawą mogą występować tylko w trakcie meczu, ewentualnie raz w tygodniu w ramach krótkiego treningu. Arka zimą nie ma gdzie przeprowadzić treningu. Lechia i Śląsk tak samo. Legia ma tylko dwa boiska treningowe. Lech Poznań niby ma dobrą bazę, ale we Wronkach, 60 km drogi. Zachwyciliśmy się piękną infrastrukturą meczową, a treningowa, nie ukrywajmy, jest taka sobie.

Wejście w piłkarską dorosłość u Czechów jest zapewne płynne. Czy nie ma mowy o tym, że, powiedzmy, o 21-latku stale mówi się, że jest młodym talentem, ale nikt nie daje mu szansy na grę?
Nie, tutaj osiemnasto-, dziewiętnastolatek musi regularnie grać. Zresztą u nas Zbigniew Boniek też ma taką filozofię, z tym że kluby nie za bardzo ją popierają. Jeśli w tym wieku zawodnik nie gra w piłkę na wysokim szczeblu, to znaczy, że prawdopodobnie nic z niego nie będzie.

W Polsce żyjemy legendarnymi zawodnikami z drużyn Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka. Jak to jest w Czechach? Więcej mówi się o znakomitych piłkarzach Czechosłowackich, typu Panenka i Masopust, czy jednak o świeżym pokoleniu z przełomu wieków?
Generalnie Nedved jest ponad wszystko. Może jeszcze Petr Čech. Starsze legendy gloryfikuje się niemal tylko w klubach, w których występowali. Dba się o nich bardzo dobrze, w Polsce czegoś takiego nie ma. Bardzo lubię chodzić na mecze Dukli Praga. Mimo, że jestem już stary, to i tak zbyt młody, by pamiętać wszystkich starszych zawodników, którzy zasiadają w specjalnie przygotowanej dla nich loży. Nie wolno do nich wejść, mnie tylko dwa razy tam wprowadzono. To samo jest na Bohemce. Na każdym spotkaniu jest Panenka, sączy piwo z wszystkimi kibicami. Na Sparcie i Slavii nie jest inaczej.

A jakimi współpracownikami są Czesi? Chętnie czerpią z pana wiedzy i doświadczenia, czy raczej sami wychodzą z inicjatywami?
Czerpią chętnie i często. W czeskim Sporcie jest coroczny ranking stu najbardziej wpływowych ludzi w krajowym futbolu. Rok temu zająłem siódme miejsce. Niezasłużenie, w ogóle nie wiedziałem dlaczego. W tym roku zająłem osiemdziesiąte siódme. Stopniowo przeprowadziłem tutaj trochę ładu, uruchomiłem pewne procedury oraz procesy i usuwam się nieco w cień. W tej chwili koledzy, z którymi współpracuje, świetnie wykonują swoją pracę. Być może w przyszłości będę pełnił rolę doradcy lub konsultanta, a resztę znakomicie pociągną Czesi, bo sytuacja została opanowana, wyprowadzona na prostą.

Pracuje się przyjemniej niż u nas w kraju?
Tak, zdecydowanie. Tutaj dobre jest to, że nie ma na piłkę takiej napinki i parcia jak u nas. Prasa, internet, różne portale są przychylnie nastawione. Nie ma takiej szydery, dopieprzania się i hejtu.

fot. wyr.: sport.se.pl
Facebook Comments

1 thought on “Michał Listkiewicz: Na horyzoncie nie widać nowego Lewandowskiego [WYWIAD]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *