Zapomniane legendy: #4 ALCIDES GHIGGIA – Maracanazo

Piłkarzy, którzy wywalczyli wielkie klubowe trofea należy liczyć w grubych tysiącach. Zawodników, którzy ze swoją drużyną narodową sięgnęli po puchar Mistrzostw Świata jest na tę chwilę około 450. To jeden z wielu powodów dzięki którym sukcesy osiągane w barwach klubowych czynią piłkarzy wielkimi, a wygranie mundialu nieśmiertelnymi. Jakie są inne? Przykładowo Ligę Mistrzów, najbardziej prestiżowe klubowe rozgrywki na świecie, można wygrać co rok, w dodatku zazwyczaj triumfują w niej ci, którzy dysponują dużymi pieniędzmi, a, co za tym idzie, są w stanie odpowiednio wzmocnić drużynę. Mistrzostwa Świata odbywają się raz na cztery lata, gromadząc przed telewizorami rekordową publiczność i jednocząc całe kraje. Piłkarscy fanatycy, zapaleni kibice, niedzielni fani i zwyczajni laicy siadają w jednym rzędzie i wspólnie trzymają kciuki za swoją ekipę narodową. Reprezentacyjni trenerzy mają ograniczone pole manewru podczas selekcji, bo mogą wybierać tylko spośród zawodników zrzeszonych pod jedną flagą.

W lipcu 2018 roku po finałowym starciu Mundialu przeciwko Chorwacji, świętowała cała Francja. Czy podobnie byłoby w przypadku triumfu Paris Saint Germain w Champions League? Oczywiście, że nie. Nazwiska tych, którzy do swoich krajów wracają z medalami Mistrzostw Świata, bardzo głęboko zakorzeniają się w głowach. Nieważne ile macie lat, ale z pewnością pamiętacie lub widzieliście na historycznych nagraniach, jak witane były kadry Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka, gdy, kolejno, z RFN i Hiszpanii wracały ze srebrnymi medalami za wywalczenie 3. miejsca na światowym czempionacie. Teraz spróbujcie sobie wyobrazić, jak w 1950 r. zaraz po triumfie na Maracanie w ostatnim meczu Mundialu przeciwko gospodarzom, wielkim Brazylijczykom, ze szczęścia eksplodował maleńki Urugwaj. Bohaterem tego meczu został Alcides Ghiggia i to o nim chcę wam dzisiaj opowiedzieć w kolejnej odsłonie serii Zapomniane Legendy, którą możecie również słuchać w formie podcastu w serwisach YouTubeSpotify.

Alcides Ghiggia urodził się 22 grudnia 1926 roku. Jako dziecko i nastolatek wyrażał ogromne zamiłowanie do sportu, a najbardziej upodobał sobie koszykówkę. Do poważnej gry w piłkę nożną namówiła go rodzina, w której roiło się od fanów Penarolu. Po występach w klubie Sud América przez pięć lat pracował dla chwały właśnie Penarolu, zdobywając serca kibiców i uznanie wśród piłkarzy zarówno swojej, jak i innych ekip. Doskonale wkomponował się w skład stołecznej drużyny i był jednym z motorów napędowych, prowadzących klub do mistrzostw Urugwaju w 1949 i 1951 roku. Po ten pierwszy triumf klub z Montevideo sięgnął nie zaznając w sezonie ani jednej porażki. Ghiggia uwielbiał dryblować, jednak nie przesadzał z nadużywaniem tej umiejętności. Patrząc na jego grę, od razy można było zwrócić uwagę, że piłkę prowadzi bardzo blisko nogi, co było czymś raczej niespotykanym w jego czasach. Grywał na pozycji prawego skrzydłowego, a wraz z Juanem Hohbergiem, Óscarem Míguezem, Ernesto Vidalem i Juanem Schiaffino tworzyli zabójczy ofensywny kwintet nazywany szwadronem śmierci. Tylko Hohberg nie znalazł się w kadrze Urugwaju na Mistrzostwa Świata w 1950 roku. Przypuszczano, że ten turniej nie może przynieść innego rozstrzygnięcia niż finalne zwycięstwo brazylijskich gospodarzy. O to, by tak się nie stało, zadbał mały kraj znad La Platy, a decydujący cios zadał Alcides Ghiggia. Aby zobrazować, jak mocny był to cios i jak wielkie miał znaczenie, muszę poświęcić kilka minut, by opowiedzieć o samym czempionacie.

Mundial 1950 był pod wieloma względami dziwny i mocno różnił się od pozostałych. Ogromny wpływ na taki rozwój sytuacji miał fakt, że był pierwszym turniejem tego kalibru po zakończeniu II Wojny Światowej. Wiele państw miało znacznie większe priorytety niż piłkarskie zmagania, wobec czego nie przystąpiło nawet do eliminacji. Inne zakwalifikowały się na turniej, jednak później zaczęły kalkulować opłacalność wyjazdu do Ameryki Południowej. Finalnie udział w czwartych w historii Mistrzostwach Świata wzięło 13 drużyn narodowych. Organizatorzy postanowili wprowadzić innowacyjność w rozgrywkach, układając je w niespotykanej wcześniej formie. Zespoły zostały podzielone na cztery grupy, w których standardowo każdy grał z każdym. Już tutaj, w związku z rezygnacją Indii, Turcji i Szkocji, zaczęły się dziwne rzeczy, bo w pierwszej i drugiej grupie rywalizowały po cztery ekipy, w trzeciej trzy, a w czwartej tylko dwie. Do tej ostatniej, wraz z Boliwią, zostali przydzieleni Urugwajczycy. Zwycięzca każdej z nich uzyskiwał awans do fazy finałowej. W praktyce była to 4-drużynowa grupa, w której rywalizację rozpoczynano z wyzerowanym dorobkiem meczowym i również tutaj każdy miał grać z każdym. Przez taki system ligowy istniało bardzo realne ryzyko, że nowy Mistrz Świata zostanie wyłoniony przed zakończeniem turnieju. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, mogło dojść do tego, że dwa ostatnie starcia mogły toczyć się jedynie o przysłowiową pietruszkę. Nie było zatem ani meczu o trzecie miejsce, ani finału. Jeśli w dalszej części tego tekstu użyję stwierdzenia „mecz finałowy”, miejcie na uwadze, że chodzi mi o starcie, którego stawką było złoto, nie finał w klasycznej formie. Zwłaszcza, że w tym samym czasie rozgrywany był jeszcze jeden mecz rundy finałowej.
Jak już powiedziałem, zdecydowanym faworytem piłkarskich zmagań byli Brazylijczycy. Urugwaj nie był już tak mocną i bajecznie grającą drużyną jak w latach 20. i 30. XX wieku. Ponadto przegrał aż siedem z dziewięciu meczów poprzedzających wyjazd do wielkiego sąsiada z północy. Dzięki bardzo szczęśliwemu losowaniu było jasne, że awansuje do najlepszej czwórki turnieju, ale już powrót do domu z medalami trzeba by było uznać za ogromne osiągnięcie. Urugwajczycy w pierwszym tygodniu jedynie śledzili i analizowali grę innych drużyn, po czym rozgromili Boliwię 8:0, bez problemu meldując się tym samym w fazie finałowej. Ostatniego gola w tym spotkaniu zdobył Ghiggia.

Stawkę finałowej grupy uzupełniły drużyny Brazylii, Hiszpanii i Szwecji. Canarinhos szaleli w najlepsze, wygrywając ze Szwecją 7:1, a z Hiszpanią 6:1. Urugwajczycy natomiast zremisowali 2:2 z Hiszpanią i odnieśli wymęczone zwycięstwo 3:2 nad Szwecją. W obu tych starciach na listę strzelców znów wpisywał się Ghiggia. Jak prezentowała się tabela przed ostatnią grupową kolejką, a zarazem przed dwoma ostatnimi meczami turnieju? Zanim podam liczby, przypomnę, że jesteśmy w czasach, w których za zwycięstwo przyznawano dwa punkty. Na czele stawki byli Brazylijczycy z dorobkiem 4 punktów, na drugim miejscu Urugwaj z trzema oczkami, potem Hiszpania z jednym, a tabelę zamykała Szwecja bez dorobku punktowego. Zestawienie par ostatniej kolejki: Brazylia – Urugwaj oraz Hiszpania – Szwecja. Nie trzeba być matematycznym orłem, by wiedzieć, że starcie południowoamerykańskie wyłoni nowego, pierwszego od 1938 roku Mistrza Świata.
Mistrzostwami żyła cała Brazylia. Zainteresowanie rosło z meczu na mecz, osiągając apogeum 16 lipca 1950 roku. Już od kilkunastu dni kraj żył w poczuciu fałszywej euforii. Radio i telewizja niemal non stop gloryfikowały sukces Canarinhos. Sukces, który przecież jeszcze nie nadszedł. W to szaleństwo dali się wplątać nawet sami mylnie pewni swego zawodnicy. W przeddzień boju o złoto Zizinho rozdał dwa tysiące autografów z dopiskiem „Mistrz Świata”. Już w dniu potyczki można było zaopatrzyć się w gazetę O Mundo, mającą na okładce zdjęcie swoich ulubieńców z napisem: „Oto Mistrzowie Świata”. Obdulio Varela, fenomenalny kapitan Urugwajczyków, wykupił wszystkie egzemplarze dostępne w hotelowym kiosku i rozłożył je starannie w łazience, tytułem do góry. Zwołał całą drużynę i nakazał wszystkim oddać mocz na leżącą makulaturę.
Kilka minut przed meczem na murawie pojawił się gubernator Rio de Janeiro, Angelo Mendes de Moraes, stanął na środku murawy i w obecności tysięcy kibiców, reporterów z wielu zakątków globu i przede wszystkim Urugwajczyków, pogratulował swoim piłkarzom mistrzowskiego tytułu. Przed godziną 15:00 obie jedenastki wybiegły na murawę największego obiektu piłkarskiego na świecie. Gospodarzom do sięgnięcia po mistrzostwo wystarczał remis, Urugwajczycy musieli wygrać. Organizatorzy sprzedali dokładnie 173 850 biletów, ale na stadion wdarło się co najmniej kilkanaście tysięcy osób bez wejściówek. Oficjalna liczba – 199 854 kibiców – nigdy nie została pobita i wszystko wskazuje na to, że już na zawsze będzie rekordem publiczności na meczu piłkarskim.

Wrzawa na stadionie była nie do opisania. Dwieście tysięcy par wrogo nastawionych oczu spowodowało, że pod gośćmi ugięły się nogi. Jeden z nich, Julio Perez, tak bardzo zestresował się zaistniałymi okolicznościami, że podczas grania hymnów państwowych zsikał się w spodenki. Od pierwszego gwizdka usilnie chcieli jednak dowieźć, że w piłce nie rozdaje się nagród przed udowodnieniem swojej wyższości na murawie.
W 47’ minucie Maracana eksplodowała. To wtedy Brazylijczyków na prowadzenie wyprowadził Friaça i to, co na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego wydawało się nieuniknione, stawało się nieuniknione coraz bardziej. Po tym trafieniu setki tysięcy Brazylijczyków wyszło na ulicę, by świętować pierwszy mistrzowski tytuł dla Canarinhos. Bo któż by pomyślał, że Urugwajczycy w ciągu 40 minut będą w stanie dwukrotnie pokonać Moacira Barbosę, najlepszego bramkarza turnieju? Wówczas sprawy w swoje ręce postanowił wziąć Ghiggia. W 66. Minucie pomknął prawym skrzydłem, po czym idealnie wyłożył piłkę Juanowi Schiaffino, a jego klubowy kolega dopełnił formalności. 200-tysięczna publiczność nadal jednak wiwatowała, bo remis wciąż dawał Urusom zaledwie srebrny medal. Minęło 13 minut, po których Ghiggia powtórzył swój rajd. Od początku wyglądało to na kopię akcji na 1:1, co dostrzegł także Barbosa. Gdy nasz bohater odwinął nogę do tyłu, golkiper był pewien, że za moment futbolówka znów trafi pod nogi Schiaffino, zatem przestał pilnować bliższego słupka i wykonał ruch w kierunku środka swojej bramki. Ghiggia jednak nie miał zamiaru podawać. Posłał piłkę idealnie w miejsce odsłonięte przez bramkarza. Na płonącej do tej pory Maracanie nastała upiorna cisza. Cisza, którą szybko opisano słowami:

„Jeszcze nigdy cisza nie krzyczała tak głośno”.

Utrzymała się do samego końca meczu, bo Canarinhos nie zdołali podnieść się po tym, co zaserwowali im waleczni Urugwajczycy. Piłkarze znad La Platy wywalczyli mistrzowski tytuł. Bohater Ghiggia powiedział po spotkaniu:

„To była najbardziej imponująca cisza, jaką kiedykolwiek słyszałem”.

Po latach dodał:

„Tylko trzy osoby zdołały uciszyć stadion Maracana jednym posunięciem: papież Jan Paweł II, Frank Sinatra i ja”.

Klęska Brazylii została ochrzczona mianem Maracanazo. Do dzisiaj w kontekście Mundialu z 1950 roku wciąż częściej mówi się o porażce Canarinhos niż o triumfie La Celeste. Ghiggia przyczynił się do poważnych skutków brazylijskiego nieszczęścia. Kibice przegranej ekipy umierali na zawał, na atak serca, popełniali samobójstwa. Oczywiście, żeby nikt mnie źle nie zrozumiał – on nigdy nie mógł się czuć winny takiego stanu rzeczy. Zrobił to, co zrobić powinien – jak najlepiej reprezentował swój kraj i zapewnił mu Mistrzostwo Świata. Obrazuje to jedynie, jak bardzo zafiksowana na punkcie tytułu była cała Brazylia i jak cierpiała, gdy nie udało się go wywalczyć. Finałową klęskę trafnie podsumował brazylijski mistrz pióra, dziennikarz, dramatopisarz i powieściopisarz, Nelson Rodrigues:

„Każdy kraj ma swoją niepowetowaną narodową katastrofę na kształt Hiroszimy. Naszą katastrofą, naszą Hiroszimą, była przegrana z Urugwajem w 1950 roku”.

Ghiggia z miejsca stał się oczywiście bohaterem w swojej ojczyźnie. Mówiono o nim, że na Maracanie wykazał tak stalowe nerwy, że z pewnością:

„Nie boi się ani Boga, ani diabła”.

Jego trafienie, po którym płakała cała Brazylia, miało tak olbrzymie znaczenie historyczno-sportowo-społeczne, że zostało mianowane golem stulecia.

Zawodnicy Penarolu strzelili na czempionacie aż 14 z 15 goli zdobytych przez Urugwaj, czym mocno wzbudzili zainteresowanie zagranicznych, a w szczególności europejskich klubów. W 1953 roku włodarze włoskiej Romy z wielką dumą ogłosili, że klub szykuje bombę transferową i dawali swoim kibicom podpowiedzi, mające nakierować fanów na właściwy trop.

-Słuchajcie, to jeden z najlepszych piłkarzy na świecie.

Grono podejrzeń kibiców tym samym mocno się zawęziło, jednak wciąż ciężko było jednoznacznie stwierdzić, kto będzie przywdziewał koszulkę ekipy z Wiecznego Miasta.

-No dobrze, ten zawodnik nosi takie samo imię jak premier naszego kraju.

Premierem Włoch był wówczas Alcide De Gasperi, zatem wątpliwości zostały rozwiane:

-To Ghiggia! Ghiggia! Dołączy do nas wielki Alcides Ghiggia!

Roma zapłaciła za niego 40 mln lirów. W celu hucznego zaprezentowania go swoim fanatykom, zorganizowała towarzyski mecz przeciwko Charltonowi Athletic. Zainteresowanie starciem przerosło najśmielsze oczekiwania. Zysk z potyczki wyniósł aż 15 mln lirów i szybko stało się jasne, że pieniądze za ten transfer zwrócą się w ogromną nawiązką. Ghiggia zachwycał swoją grą, w ciągu 8 lat wystąpił w 201 meczach, w których 19-krotnie wpisał się na listę strzelców. W dobrej aklimatyzacji w Europie i na samym Półwyspie Apenińskim na pewno pomógł mu fakt, że miał włosko-szwajcarskie korzenie. Nigdy zresztą nie ukrywał, że traktuje Włochy jak swoją drugą ojczyznę. Powtarzał, że ma krew grupy C. C jak Calcio. Miał przyjemność reprezentować ten kraj, rozgrywając pięć meczów i zdobywając jednego gola. Ówczesne przepisy na to zezwalały i wielu z tego skorzystało. W ramach ciekawostki powiem, że wielki Alfredo Di Stefano w swojej bogatej karierze przywdziewał reprezentacyjne koszulki Argentyny, Kolumbii i Hiszpanii.
Ghiggia we Włoszech reprezentował również barwy Milanu. Choć wywalczył z klubem Scudetto, jego wkład w ten sukces był niewielki. W mistrzowskim sezonie 1961/62 rozegrał tylko cztery mecze. Widząc, że zaczyna być spychany przez trenerów na dalszy tor, postanowił wrócić do ojczyzny.

Po powrocie do Urugwaju był pewien, że jego kariera dobiegła końca. Wziął udział w pokazowym, charytatywnym meczu ze swoimi kolegami z Mistrzostw Świata z 1950 roku. Tuż po jego zakończeniu udali się do niego działacze stołecznego klubu, Danubio FC i zaproponowali mu podpisanie kontraktu.

-Panowie, ja mam 36 lat, nie wiem, czy jeszcze się nadaję…
-Nie gadaj, nadajesz się! Z uwagą oglądaliśmy ten mecz, wciąż czarujesz i robisz różnicę na boisku.

Dał się skusić. Szło mu na tyle dobrze, że w klubie założonym przez bułgarskich emigrantów spędził ponad pięć sezonów, zawieszając buty na kołku na tydzień przed swoimi 42. urodzinami. A propos butów. Ghiggia przez całą karierę imponował kolegom z szatni dbałością o swoje piłkarskie obuwie. Poświęcał sporo czasu na ich solidne czyszczenie i pastowanie. Dzięki temu wyróżniał się na boisku nie tylko dzięki swoim umiejętnościom, ale i błyskiem butów. Jego korki z meczu przeciwko Brazylii z 1950 roku są najbardziej okazałym i najwartościowszym eksponatem w urugwajskim muzeum futbolu.

Jak niemal każdy piłkarz z jego epoki, nie miał szans odpowiednio zabezpieczyć się finansowo. Ponadto często narzekał, że Urugwajski rząd, media i sami rodacy nienależycie dbają o swoich mistrzów z 1950 roku. Ubolewał, że, jak na ironię, większą sympatię fanów wyczuwa w Brazylii, gdzie ponoć nigdy nie zapłacił w restauracji za obiad czy kawę. Pomimo, że zadał im wielki ból, Brazylijczycy doceniali jego kunszt. Po zakończeniu kariery próbował przez chwilę bawić się w trenerkę, jednak bez żadnych poważnych efektów. Dzięki swojej ogromnej popularności dostał angaż w kasynach. Jego praca polegała jedynie na tym, by witać gości swoim uśmiechem. Całkiem dobre pieniądze zarabiał na… udzielaniu wywiadów. Chętnych do rozmowy z nim było tak wielu, że postanowił pobierać za nie opłaty. Nie zniechęcało to przedstawicieli mediów, bo wspomnienia bohatera z Maracany zawsze wzbudzały olbrzymie zainteresowanie. Co ciekawe, ale raczej do przewidzenia, najwięcej dziennikarzy zwracało się do niego z Brazylii, bo żadna inna porażka w historii futbolu nie wzbudzała i wciąż nie wzbudza takich emocji jak Maracanazo.
Ghiggia jest uznawany za jednego z najwybitniejszych urugwajskich piłkarzy, choć jego reprezentacyjne liczby wcale nie robią wrażenia. Zaledwie 12 meczów i cztery gole. W tym przypadku jakość zdecydowanie przebija ilość. Wszystkie trafienia zaliczył na brazylijskim czempionacie i już zawsze będzie postrzegany jako ten, dzięki któremu Urusi wrócili do kraju z najcenniejszym piłkarskim pucharem. W 2010 roku poleciał do Republiki Południowej Afryki, by dodać sił i zarazić dobrą energią swoich następców w postaci Diego Forlana, Luisa Suareza, Edinsona Cavaniego czy Diego Godina. Udało się. Podopieczni Oscara Tabareza zgodnie stwierdzili, że to był zaszczyt gościć taką osobowość na zajęciach, a później stali się jedną z najbarwniejszych i najefektowniejszych drużyn Mundialu. Dotarli do półfinału, a w meczu o trzecie miejsce minimalnie ulegli Niemcom. Ghiggia liczył, że cztery lata później będzie jeszcze lepiej. Miał nadzieje, że Urugwajczycy znów sprawią ogromną niespodziankę i tak jak on oraz jego koledzy ponad 60 lat wcześniej, wzniosą na Maracanie puchar świata. Za niepowodzenie w 2014 roku mocno obwiniał Luisa Suareza, który został zawieszony po ugryzieniu Giorgio Chielliniego. La Celeste odpadli z turnieju w 1/8 finału, przegrywając 0:2 z Kolumbią.

W ostatnich latach życia Alcides Ghiggia mieszkał w Las Piedras, gdzie prowadził sklep. Był bardzo dumny, że jego partnerka była od niego młodsza o zaledwie… 46 lat. Wciąż bywał na ligowych i reprezentacyjnych meczach, przede wszystkim tych rozgrywanych na Estadio Centenario. Za każdym razem wzbudzał sympatię kibiców, niezależnie od ich wieku. W 2012 roku uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu, na szczęście zdołał dojść do siebie. Zmarł trzy lata później w wieku niespełna 89 lat. Trafił do szpitala z powodu okropnego bólu pleców, a kilkanaście godzin później wykonał swoje ostatnie tchnienie. Przyczyną zgonu był, i tu też można szukać nawiązań do Maracanazo, atak serca. Iście symboliczna jest sama data śmierci Alcidesa Ghiggi. Odszedł jako ostatni piłkarz, który wystąpił w finałowym meczu Mundialu 1950. Starcie Brazylia – Urugwaj rozegrano 16 lipca. Ghiggia odszedł dokładnie 65 lat później, 16 lipca 2015 roku. Był to czwartek, a na piątek, sobotę i niedzielę urugwajski rząd wprowadził żałobę narodową.

Dziś Maracana oczywiście nie wygląda tak jak w 1950 roku. Niemniej jednak duch Ghiggi jest na niej stale obecny. W stadionowej alei gwiazd znajdują się odciski stóp wielu wybitnych piłkarzy, jak m.in. Pelego, Eusebio, Ronaldo, Ronaldinho czy Beckenbauera. W 2009 roku swoje stopy w betonową formę wbił także Ghiggia. Jak już powiedziałem, w Brazylii jest bardzo szanowany, pomimo faktu, że jego gol wprowadził kraj w największą futbolową nostalgię w historii. Nigdy nie zapomną jego nazwiska. My też powinniśmy o nim pamiętać. Pamiętać tak, jak sam sobie tego życzył:

“Niczego tak nie pragnę jak tego, by po śmierci zostać zapamiętany takim człowiekiem, jakim byłem za życia. Jako skromny piłkarz, któremu udało się zostać mistrzem świata w drużynie Urugwaju”.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *