Zapomniane legendy: #3 MATTHIAS SINDELAR – Człowiek z papieru, Mozart futbolu

Austria miała swojego wybitnego kompozytora, Wolfganga Amadeusza Mozarta, który był wirtuozem instrumentów klawiszowych. Niespełna 150 lat po Mozarcie Austriaków swoją grą czarował natomiast Matthias Sindelar. Jego instrumentem nie był jednak klawesyn czy fortepian, a zwykła, piękna w swojej prostocie piłka. Gdy miał ją przy nodze można było odnieść wrażenie, że boisko jest dla niego swoistą pięciolinią, a każdy jego ruch to kolejna pięknie brzmiąca nuta.

Matthias Sindelar urodził się 10 lutego 1903 roku w czeskim Kozlovie, niewielkiej miejscowości położonej 130 km na południowy wschód od Pragi, jako Matej Sindelar. Gdy miał dwa latka, jego ojciec postanowił spakować całą rodzinę i w poszukiwaniu lepszego jutra zabrać ją do Wiednia, gdzie zostali na stałe. Mały, wątły Matthias szybko pokochał piłkę nożną i każdą wolną chwilę spędzał na podwórku. Tuż po zakończeniu I Wojny Światowej został zawodnikiem Herthy Wiedeń. Tam błyskawicznie zaczęto dostrzegać, że ma niebywałą lekkość dryblingu, szósty zmysł przy kreowaniu akcji oraz zabójczą skuteczność. W 1924 roku zwróciła się po niego Austria Wiedeń, występująca wówczas pod szyldem Wiener Amateur-SV. Zakotwiczył w niej na piętnaście lat, aż do swojej tragicznej śmierci w 1939 roku. Miał ogromny wpływ na sukcesy odnoszone w tym czasie przez Fiołki, w tym te najważniejsze – mistrzostwo Austrii, pięć krajowych

Wysłuchaj materiał w postaci podcastu:

Tak wspaniała dyspozycja nie mogła umknąć uwadze trenerowi kadry narodowej, legendarnemu Hugo Meislowi. Co ciekawe, także i on urodził się w Czechach, jednak z początku nie pałał sympatią do Sindelara. Nie widział w napastniku poważnego kandydata do gry w narodowych barwach. Sindelar był bowiem bardzo wątły i drobny, przez co zyskał pseudonim Der Papierene, czyli Człowiek z papieru. Ta ksywka ma jeszcze jedną podstawę. Napastnik dryblował w tak dostojny sposób, że zanim przeciwnicy zdołali się zorientować, co się dzieje, był już w dogodnej sytuacji strzeleckiej. Przemykał między nimi jak papier na wietrze – szybko, płynnie, niemal bezszelestnie. Brytyjska prasa napisała zresztą o nim po meczu Anglia – Austria, o którym szerzej opowiem za kilka minut, że:

„Tylko Człowiek z papieru mógł prześlizgnąć się przez najsurowszą obronę na świecie”.

Hugo Meisl był jednym z głównych przedstawicieli tzw. szkoły naddunajskiej – grona wspaniałych futbolowych myślicieli i innowatorów, wywodzących się głównie z Wiednia i Budapesztu. W Austrii ciekawą pozostałością po imperium Habsburgów było zamiłowanie ludzi do spotykania się i obradowania w kawiarniach. W miastach nie było lepszego miejsca do prowadzenia gorliwych dyskusji. To właśnie w kawiarniach politycy debatowali o najważniejszych sprawach kraju, artyści o sztuce, biznesmeni o nowych pomysłach, a wraz z początkiem lat 20. XX wieku kibice, piłkarze i trenerzy dyskutowali o piłce nożnej. Pod kątem futbolu stały się tak ważnym punktem na mapach miast, że z czasem niemal każdy austriacki klub posiadał swoją własną kawiarnię. Najbardziej gorliwe dyskusje toczyli w nich trenerzy. Wśród nich na pierwszy plan wysuwał się właśnie szkoleniowiec narodowej reprezentacji.

Hugo Meisl

Dlaczego z początku nie podobała mu się gra Sindelara? Dlatego, że widział w niej zbyt dużo inwencji twórczej zawodnika. Nasz bohater był bowiem niezwykłym kreatorem. Myśli, które ledwo co narodziły się w jego głowie, szybko przenosił na boisko. Przy wybitnym kunszcie piłkarskim trzeba to oczywiście pojmować za niebywałą zaletę, jednak z drugiej strony nie ma co się dziwić trenerom, gdy nie chcą stawiać na piłkarzy, którzy nie wypełniają taktycznych założeń. Poza tym swoje robiły mizerne warunki fizyczne napastnika. Meisl, pomimo bycia zdecydowanym zwolennikiem szybkiej wymiany dużej liczby podań, gry po ziemi i nieustannego ruchu każdej formacji, bardzo konserwatywnie podchodził do pozycji centralnego, najbardziej wysuniętego napastnika. Uważał, zresztą jak większość trenerów w tamtych czasach, że ów napastnik musi być bardzo dobrze zbudowanym, mocno stojącym na nogach wieżowcem. Z tego powodu stawiał na Josefa Uridila. Teraz pewnie trochę wyolbrzymię, ale bramkostrzelny napastnik Rapidu Wiedeń wyglądał przy Sindelarze jak Tyson Fury przy bokserze kategorii koguciej. Siłą rzeczy różnili się stylem gry. Uridil, wykorzystując swój wzrost i wagę, był jedynie egzekutorem. Egzekutorem wybitnym, jednak mały był z niego pożytek przy rozgrywaniu piłki. Sindelar natomiast piłkarskim magikiem, nielubiącym być sztywno przypisanym do jednej pozycji. Pisano o nich, że:

„jeśli chodzi o kulturę gry w piłkę różnili się od siebie tak bardzo jak czołg i wafelek”.

W swoich pierwszych ośmiu oficjalnych występach w narodowych barwach Der Papierene strzelił cztery gole, co jednak nie zadowalało Meisla. Panowie ponadto pokłócili się ze sobą, co jeszcze bardziej obniżyło notowania podopiecznego. Prawdziwy przełom w reprezentacyjnej karierze napastnika, jak i w historii austriackiej piłki nastąpił w maju 1931 roku. Podczas kawiarnianych dyskusji najbliższe otoczenie Meisla słusznie zwracało uwagę, że jego fantastycznie zorganizowanej taktycznie drużynie brakuje tylko jednej cechy. Kreatywności. Kreatywności, którą może mu zapewnić tylko jeden zawodnik. Wszyscy polecali trenerowi, by schował dumę w kieszeń, spotkał się z napastnikiem i znalazł dla niego miejsce w składzie. Tak też uczynił. Gdy 16 maja 1931 roku na wiedeńskim Praterze Austriacy podejmowali Szkocję, Sindelar miał już skończone 28 lat. Meisl zdecydował się na nietypową jak na siebie zagrywkę. Postanowił dać Sindelarowi pełną swobodę na boisku. Ten poczuł wiatr w żagle i poprowadził swój zespół do zwycięstwa 5:0. Wynik mógł być jeszcze bardziej okazały, gdyby nie dobra postawa szkockiego bramkarza, Johna Jacksona. Sindelar postanowił pełnić rolę cofniętego napastnika. Zauważył, że rywale chodzą za nim jak cień, zatem cofał się bardzo głęboko i na jeden kontakt wymieniać podania z kolegami, mającymi dzięki niemu bardzo dużą swobodę. Dostrzegł to także Meisl, dzięki czemu zawodnik Austrii Wiedeń z miejsca stał się najważniejszą kartą w jego talii. Właśnie mecz przeciwko Szkocji uznaje się za symboliczny początek Wunderteamu, najlepszej narodowej drużyny w historii Austrii i jednego z najlepszych przedwojennych piłkarskich zespołów. Już tydzień później ta wspaniała ekipa wybrała się do Berlina, gdzie zaserwowała gospodarzom solidną lekcję futbolu, wygrywając 6:0. Urażeni Niemcy zażądali szybkiego rewanżu. Ten odbył się już we wrześniu tego samego roku. Gdyby Niemcy wiedzieli, na co się piszą, w Wiedniu prawdopodobnie w ogóle nie wysiedliby z pociągu. W stolicy swoich rywali ponieśli kolejną sromotną porażkę, tym razem 0:5.

Uznaje się, że Wunderteam funkcjonował w ciągu 15 meczów, począwszy, jak powiedziałem, od wspaniałego zwycięstwa nad Szkocją. W tym czasie piłkarze Meisla odnotowali 12 zwycięstw, 2 remisy i 1 porażkę. Strzelili 62 gole, stracili 18. Liczba zdobytych bramek mogła być jeszcze znacznie większa, jednak głównym celem ofensywnego kwintetu Sindelar – Vogl – Schall – Gschweidl – Zischek było przede wszystkim zostawienie po sobie jak najlepszego wrażenia artystycznego. Wachlarz ich możliwości był tak szeroki, że często celowo nie oddawali strzału na bramkę, a przez długie chwile dręczyli swoich przeciwników w ich własnym polu karnym. Tłum to uwielbiał. Jednocześnie Sindelar był tak wybitnym dryblerem, że nieraz pozwalał odpocząć swoim kolegom i rozpoczynał indywidualny seans, podczas którego nie rozstawał się z piłką. Wiedeńskie gazety pisały, że jest zawodnikiem, którego nie tylko należy podziwiać, ale i brać z niego przykład, bo wyprzedza swoją epokę. Reprezentacyjny bramkarz Rudolf Hiden o grze swoich kolegów mówił tak:

„Zazwyczaj podczas meczów miałem niewiele do roboty, ale ani przez chwilę się nie nudziłem. Stałem i zaciekawiony przyglądałem się tej sztuce. Czułem się jak w teatrze”.

Byli tak fantastyczni, że nawet ich porażka z Anglią do dzisiaj wzbudza emocje. 7 grudnia 1932 roku 42 tysiące kibiców zgromadzonych na Stamford Brigde było pod wrażeniem gry przyjezdnych, którzy bez bojaźni podeszli do meczu z ojcami futbolu, uważanymi wówczas za najlepszą piłkarską reprezentację. Mało tego, angielskie gazety jednemu z piłkarzy nadały później tytuł najlepszego zawodnika na świecie. Tym piłkarzem był oczywiście Matthias Sindelar. Synowie Albionu wygrali 4:3, a napastnik Austrii Wiedeń zdobył dla gości jednego gola. Gola przedniej urody, o czym najlepiej świadczą pomeczowe słowa rozjemcy tego spotkania, Johna Langenusa:

„Bramka Sindelara była arcydziełem, którego nikt nigdy nie osiągnął w starciu z takimi przeciwnikami jak Anglicy. Sindelar wyszedł z linii środkowej i po prostu ominął każdego, kto mu się przeciwstawił, a potem umieścił piłkę w siatce”.

Przytoczę kilka innych wyników Wunderteamu: Austria – Węgry 8:2, Szwajcaria – Austria 1:8, Francja – Austria 0:4, Belgia – Austria 1:6.

Kadra narodowa i jej fenomenalna dyspozycja były jednymi z nielicznych aspektów łączących Austriaków. Zróżnicowany etnicznie, kulturowo i poglądowo naród, w dodatku walczący z problemami gospodarczymi i rekordowym, ponad 35% bezrobociem miał dzięki niej odskocznię od codziennych problemów. Najbardziej uwielbiany był oczywiście Sindelar, którego popularność była tak wielka, że zaczął nawet występować w reklamach, co w tych latach było raczej czymś niespotykanym. W kioskach najlepiej sprzedawały się gazety z jego zdjęciem na czołówce. To on miał prowadzić Austrię po medal Mistrzostw Świata we Włoszech w 1934 roku. Choć oficjalne czasy Wunderteamu minęły wraz z porażką 1:2 z Czechosłowacją, wciąż była to fantastyczna drużyna. Włoski Mundial był jedną wielką propagandą faszyzmu i siły władzy Benito Mussoliniego, który nie dopuścił, by turniej zakończył się innym rozstrzygnięciem niż zwycięstwem gospodarzy. Austriacy, po pokonaniu Francuzów i Węgrów, zameldowali się w półfinale, gdzie trafili właśnie na Włochów. Sindelarowi został przyznany plaster w postaci Luisa Montiego, który bezpardonowo obchodził się z największą gwiazdą austriackiej piłki. Gwizdek sędziego oczywiście milczał. Nawet gdybyśmy mogli zorganizować podróże w czasie i w miejsce podopiecznych Hugo Meisla przenieźli Węgrów z 1954, Brazylię z 1970 czy Hiszpanię z 2010 roku, nikt nie miał prawa wygrać z Włochami. Nad wszystkim czuwał bowiem sam El Duce. Austriacy przegrali 0:1, a w meczu o trzecie miejsce ulegli Niemcom 2:3. Do Wiednia wrócili zatem jako czwarta drużyna na świecie, bez medalu.
Lepiej miało być cztery lata później we Francji, jednak Austria, choć wywalczyła awans na Mundial, to ze względów politycznych do Francji pojechać nie mogła. W powietrzu coraz bardziej wyczuwało się nastrój zbliżającej się wojny. W Austrii dochodziło do prześladowania Żydów, a jednym z nich był Hugo Meisl. Szkoleniowiec był notorycznie nękany, co diametralnie odbijało się na stanie jego zdrowia. 17 lutego 1937 roku zmarł na zawał serca w siedzibie austriackiego związku piłki nożnej. Tym samym osierocił drużynę narodową. 12 marca kolejnego roku Niemcy dokonali Anschlussu, czyli włączenia Austrii do Trzeciej Rzeszy. Jednym z jego zdecydowanych przeciwników był Sindelar. Jego Austria Wiedeń, w której od lipca 1937 roku pełnił rolę grającego trenera, była uznawana za klub żydowskiej burżuazji. W związku z tym osoby z nim związane i sami zawodnicy nie mieli łatwego życia po opanowaniu miasta przez Niemców. Sindelar, jako katolik i bożyszcze tysięcy Wiedeńczyków, był z początku traktowany ulgowo. Dostał jednak całkowity zakaz jakichkolwiek kontaktów z Żydami. Zakaz, którego w ogóle nie respektował, stale spotykając się i pomagając kolegom w potrzebie. Niemcy mieli w planach, by najlepszych austriackich piłkarzy wcielić do swojej reprezentacji, by ta dzięki temu stała się europejską potęgą. Hitler chciał zrobić to samo, co Musollini w 1934 roku – wykorzystać piłkę nożną w celach propagandowych.

3 kwietnia 1938 roku na Praterze odbył się mecz Austria – Niemcy, który z jednej strony miał być pożegnaniem tej pierwszej ekipy narodowej, a z drugiej symbolicznym przywitaniem się nowej kadry z wiedeńską publicznością. Austriaccy piłkarze dostali przykaz, że absolutnie nie mogą wygrać tego spotkania. Powiedziałem już, jakie podejście do Anschlussu miał Matthias Sindelar. Kilka tygodni wcześniej stanowczo odmówił gry dla drużyny narodowej okupanta. Swoją decyzję uargumentował wiekiem, bowiem liczył już sobie 35 lat, oraz licznymi kontuzjami, które coraz częściej powodowały grymas bólu na jego twarzy. Prawdziwy powód, jak zapewne już się domyślacie, był zgoła inny. Najzwyczajniej w świecie nie miał zamiaru przywdziewać na siebie koszulki państwa, którego szczerze nienawidził. Tego kwietniowego dnia wyprowadził Austriaków na boisko jako kapitan ekipy. Z jego inicjatywy zagrali nie w swoich standardowych biało-czarnych strojach, a czerwono-biało-czerwonych, co nawiązywało oczywiście do kolorów państwowej flagi. Grał tak, aby licznie zgromadzona publiczność nie miała wątpliwości, że Niemcy ukartowali wynik tej potyczki. Rozgrywał fenomenalne zawody, ośmieszał przeciwników, ale gdy już znalazł się w dogodnej sytuacji, nie starał się zdobyć gola, a ostentacyjnie podawał futbolówkę wprost w ręce bramkarza lub do chłopaków podających piłkę. Kibice szybko zrozumieli, co tutaj jest grane. W przerwie meczu formalni gospodarze potyczki ponownie dostali ostrzeżenie. Sindelar postanowił się wyłamać i pokazać, jak głęboko w nosie ma Niemców i zakończyć ten żenujący teatrzyk. W 70. minucie wpisał się na listę strzelców, czym uszczęśliwił 60-tysięczną widownię. Kilka minut później w jego ślady poszedł jego serdeczny kolega, Karl “Schasti” Sesta, i tak Austriacy wygrali 2:0. Der Papierene nie miał zamiaru na tym zakończyć. Choć kompani z drużyny z obawą przyjęli fakt, że przed momentem wygrali mecz, którego wygrać absolutnie nie powinni, on wykonał na murawie taniec radości i zapraszał do zabawy rozentuzjazmowany tłum. Jeśli mielibyśmy się doszukiwać tutaj symboliki i myśleć, co ten genialny zawodnik miał w głowie, z pewnością było to udowodnienie, że z okupantem można walczyć, tylko nie można dać mu się zmanipulować i poddać bez walki. Niestety, jak się okazało, dla niego ten radosny taniec przeobraził się w taniec śmierci, jednak na razie nie uprzedzajmy faktów…

Tydzień po meczu Hitler zorganizował plebiscyt, w którym pytał ludność Niemiec i Austrii, co myślą o połączeniu obu niemieckojęzycznych krajów. Oficjalne, podane do informacji publicznej wyniki były takie, że w Niemczech na tak było 99% głosujących, a w Austrii jeszcze więcej, 99,7%. Ten przypadek idealnie oddaje stwierdzenie, że nie jest ważne to, kto głosuje, a to, kto liczy głosy.
Finalnie Niemcy dokooptowali do swojej piłkarskiej drużyny narodowej dziewięciu austriackich piłkarzy, w tym czterech, którzy cztery lata wcześniej awansowali do półfinału czempionatu. W tym gronie nie znalazł się oczywiście Sindelar. Pomimo gróźb oraz zastraszania ze strony piłkarskich federacji, państwowych oficjeli i gestapo, był nieugięty. Kwietniowy mecz na Praterze pokazał Niemcom, że zawodnik kłamie w kwestii prawdziwego powodu odmowy, bo wciąż, pomimo wieku, nie ma sobie równych. Nie mieli zamiaru darować mu tej zniewagi oraz dawania innym złego przykładu. Ludzie mieli wiedzieć, że nadeszły nowe rządy, którym absolutnie wszyscy muszą się podporządkować. Ponadto bardzo nie podobały im się codzienne działania piłkarza. Sindelar niósł pomoc mocno prześladowanym Żydom, zwłaszcza tym ściśle związanym z piłką nożną. Żydowskim klubom dostarczał sprzęt oraz przekazywał pieniądze na odbudowę zdewastowanych przez Niemców pomieszczeń. W drugiej połowie 1938 roku kupił kawiarnię oraz kawalerkę usytuowaną tuż nad nią. Stale podpadał Hitlerowcom, bo nie pozwolił, by w szybach jego kawiarni były wywieszane propagandowe plakaty. 22 stycznia 1939 roku zaprosił do siebie swoją nową dziewczynę, włoską Żydówkę, Camillę Costagnolę. Gdy dzień później nie zjawił się w kawiarence, jeden z jego kolegów postanowił sprawdzić, co jest grane. Pukał do drzwi kawalerki, jednak na brak odzewu postanowił wejść do środka. Tam zastał makabryczny widok. W łóżku leżała naga para. Sindelar już nie żył, Camilla była nieprzytomna. Zmarła kilka godzin później w szpitalu. Kochanków zabił ulatniający się z piecyka tlenek węgla.
Od razu zaczęto podejrzewać, że była to zaplanowana akcja Niemców, którzy w ten sposób postanowili wyeliminować swojego zagorzałego przeciwnika, mającego olbrzymi wpływ na poglądy rodaków. Gestapo już na wiele tygodni przed śmiercią bacznie mu się się przyglądało. Pojawił się też wątek samobójstwa w imię ojczyzny. Jedną i drugą wersję szybko zmieciono pod dywan. Gdyby bowiem okazało się, że śmierć Matthiasa Sindelara miało wątek kryminalny, nie można by mu było odprawić pogrzebu o charakterze państwowym, na który zdecydowanie zasłużył. Uznano więc, że był to po prostu nieszczęśliwy wypadek. Pojawiły się nawet ponoć słowa jednego z sąsiadów, który mówił, że kilka dni wcześniej zgłosił zapychanie jednego z kominów w kamienicy. Prawdopodobnie został jednak przekupiony, by złożyć takie zeznania. Na pogrzeb najlepszego austriackiego zawodnika w historii przybyło ponad 20 000 osób. Znakomita większość z nich była pewna, że ich piłkarski idol został zamordowany, a ci, którzy za to odpowiadają, poprosili jeszcze od Sindelara o autograf.

Matthias Sindelar zmarł w wieku niespełna 36 lat. W reprezentacji Austrii rozegrał 43 mecze, w których strzelił 26 goli. Wspomniany mecz z Niemcami na Paterze nie jest uwzględniany w statystykach. Dziś możemy się zastanawiać, jak wyglądałyby te liczby i losy Wunderteamu, gdyby Meisl postawił na niego kilka lat wcześniej. Przypomnę, że oparł na nim grę drużyny narodowej, gdy napastnik miał 28 lat. Pariser Tageszeitung napisał o naszym bohaterze tak:

„Grał w piłkę tak, jak arcymistrzowie grają w szachy – mając szeroki ogląd pola, zawczasu kalkulując ruchy i kontrataki przeciwnika, niezmiennie wybierając najbardziej optymalne rozwiązanie. W pewnym sensie miał w nogach rozum odpowiedzialny za wiele niesamowitych i nieoczekiwanych zdarzeń, jakie się kończynom w trakcie biegu przytrafiały. Strzał Sindelara trafiał do siatki niczym idealna puenta, zakończenie pozwalające zrozumieć i docenić kompozycję utworu”.

Dziennikarz sportowy Willy Meisl, brat trenera Hugo Meisla, Sindelara wspominał słowami:

„Był naprawdę symboliczny dla austriackiej piłki nożnej w szczytowym okresie: bez krzepy, ale z wielkim mózgiem. Technika z pogranicza wirtuozerii, precyzyjnej pracy i niewyczerpanego repertuaru sztuczek i pomysłów. Miał chłopięcą radość z wyczynów piłkarskich, przede wszystkim z nieoczekiwanych zwrotów akcji i ruchów, które zostały szybko zrozumiane i podzielone przez jego partnerów wychowanych na tej samej fali”.

Austriaccy kibice nigdy nie zapomną Matthiasa Sindelara. Nie tylko dzięki temu, co wyprawiał na boisku, ale i za wielką miłość do ojczyzny. Uważam, że był tak wybitnym zawodnikiem, a jego historia na tyle fascynująca, że i my powinniśmy o nim pamiętać.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *