Zapomniane legendy: #2 GARRINCHA – roztańczony kanarek

Być może część z was będzie zdziwiona, że za moment opowiem o Garrinchy jako o zapomnianej legendzie. Przecież zna go każdy. Tak, prawdopodobnie zna go każdy, ale też bardzo prawdopodobne jest to, że większość wie o nim jedynie tyle, że jedną nogę miał krótszą od drugiej i dobrze dryblował. Uważam, że był tak barwną barwną postacią, że wręcz trzeba wiedzieć o nim znacznie więcej. Wielu Brazylijczyków twierdzi, że w piłkę grał znacznie lepiej niż Pele. Dla nich to Garrincha jest królem futbolu.

Manuel Francisco dos Santos, bo tak brzmi pełne imię i nazwisko Garrinchy, urodził się i wychował w Pau Grande. W tej malowniczej miejscowości czas płynął znacznie wolniej i zgoła inaczej niż w pobliskich mieścinach, nie wspominając już o oddalonym o 50 km Rio de Janeiro. Mieszkańcy znali się jak łyse konie, miłości szukali tylko w lokalnej społeczności, toteż związki czy małżeństwa pomiędzy kuzynostwem nie były czymś niespotykanym. Nie istniała przestępczość, nie zamykano domów na noc, o każdej porze można było bez obaw przemieszczać się po okolicy. Dzięki niemal jednakowemu statusowi społecznemu, ludzie nie dostrzegali nawet panującej biedy, którą w pełni rekompensowały walory przyrody – bujne lasy, piękne góry i dostęp do rzeki. Właśnie lasy i rzekę Garrincha upodobał sobie najbardziej. Uwielbiał bowiem łowić ryby oraz polować na strzyżyki. Śmiało można stwierdzić, że już jako dziecko był jednym z najlepszych myśliwych w okolicy. To właśnie dzięki tym małym ptaszkom zyskał swój przydomek. Co ważne i bardzo ciekawe – nie przepadał za piłką nożną jako sportem do oglądania. Kiedy w 1950 roku cały kraj rozpoczynał masowy płacz podczas przegranego finału z Urugwajem na Maracanie, on na spokojnie łowił ryby. Na ulicy z futbolówką wyrabiał jednak istne cuda, często ośmieszał grających z nim rówieśników, a jednocześnie zachwycał przyglądających się sąsiadów. Jego ogromną miłością było dryblowanie. Ten element piłkarskiego rzemiosła opanował do perfekcji i sprawiał mu zdecydowanie większą radość niż samo strzelenie gola. Nie przeszkadzało mu w tym kalectwo. Właśnie takim słowem musimy nazwać warunki fizyczne, które w obecnych czasach nie pozwoliłyby mu na grę w piłkę, bo zostałby zablokowany przez pierwszego lekarza, jakiego spotkałby na swojej drodze. Mane miał bardzo krzywy kręgosłup, lewą nogę o sześć centymetrów krótszą od prawej, a w zestawie obie tworzyły swoisty żagiel na wietrze – lewa była wygięta na zewnątrz, a prawa do wewnątrz. Tę wadę potrafił zamienić na niepodważalną zaletę – ruchy jego ciała były bardzo nienaturalne, a tym samym niezwykle trudne do odczytania. Futbolówka przy jego nodze prezentowała się tak, jakby była jego partnerką do tańca i prowadził ją po boiskowym parkiecie pośród sztywnych tancerzy, którzy na jego widok woleliby raczej podpierać ściany niż wchodzić mu w drogę.

Posłuchaj w formie podcastu:

Od dzieciaka miał bardzo luźne podejście do życia, którym kierował się aż do grobowej deski. W wieku 14 lat oficjalnie zakończył swoją edukację i rozpoczął pracę w America Fabril, ogromnej fabryce tkanin, zatrudniającej większość aktywnie zawodowych mieszkańców Pau Grande. Garrincha mocno testował cierpliwość szefostwa, bo często nie pojawiał się w pracy, a jak już do niej dotarł, ucinał sobie drzemki na bawełnie. Nie za bardzo interesowało go zainteresowanie wyrażane jego osobą przez największe kluby w Brazylii. Wolał swoje Pau Grande, do którego stale wracał po wypłynięciu na szerokie wody.
Z początku grywał w lokalnych klubikach, jednak szybko zainteresowanie jego osobą zaczęły wyrażać wielkie firmy z Rio. Nieudane testy zniechęcały go na tyle, że chciał skończyć z piłką. Gdy w 1953 roku do jego drzwi zapukali przedstawiciele Botafogo, odesłał ich z kwitkiem. Całe szczęście, dał się namówić swoim kolegom i kilka dni później pojawił się na treningu tego klubu. Tam o jego przeogromnych możliwościach w zaledwie kilka minut przekonał się reprezentant Brazylii i najbardziej szanowany zawodnik zespołu, Nilton Santos. Mane kręcił nim niesamowicie i zakładał siatkę za siatką. Ten nie szukał taniego rewanżu, tylko ze spokojem zszedł z boiska i rzucił w kierunku trenera:

Bierzcie go. Bierzcie go i to szybko, niech nawet zaraz podpisze kontakt”.

Botafogo zapłaciło za Garrinchę zaledwie 500 cruzeiros, co wówczas było równoważnością… 27 dolarów. Kontrakt z klubem podpisał w lipcu 1953 roku. Początkowo był obiektem drwin. Gdy wybiegał na rozgrzewkę przed meczami wyjazdowymi, nierzadko na trybunach pojawiały się śmiech i wyzwiska. Przygarbiony, kulejący Mane zamykał krytykom usta na krótko po pierwszym gwizdku sędziego. Wystarczyło, że dostał piłkę i pokazał, jak bardzo przeciwnicy cierpią, chcąc mu ją odebrać. Nie było innego wyjścia – uwielbiający widowiskowy, bogaty w dryblingi i efektowne zagrania futbol Brazylijczycy, szybko go pokochali i często przychodzili na stadion tylko po to, by oglądać w akcji czarodzieja z Pau Grande. Z litościwą ręką dla oponentów, których niemiłosiernie ośmieszał, próbowali wychodzić czasem sami trenerzy Botafogo. Gdy ekipa prowadziła znaczną liczbą goli, a ten wciąż nie rozstawał się z piłką, słyszał z ławki:

„Mane, wygraliśmy, daj już sobie spokój, oszczędzaj siły, przestań ich ośmieszać”.

Najwięcej pożytku ze swojego podopiecznego mieli ci szkoleniowcy, którzy zrozumieli, że trzeba dać mu na boisku pełną swobodę działania. Miało to miejsce zarówno w klubie, jak i reprezentacji. Paulo Amaral, pełniący funkcję trenera przygotowania fizycznego najpierw w Botafogo, a później w kadrze narodowej Brazylii, powiedział:

„Garrincha nie stosuje się do instrukcji. Gdy w Botafogo robimy prelekcję taktyczną przed meczem, wysyłamy go, żeby pograł sobie w ping-ponga lub zajął się czymkolwiek innym. On jest nieobliczalny na boisku. Może stać przed pustą bramką i podać piłkę koledze. Albo strzelić na bramkę mimo zbyt ostrego kąta. Robi to, co akurat strzeli mu do głowy”.

Właśnie ta nieobliczalność była w nim najpiękniejsza. Taki był nie tylko na boisku, ale i w codziennym funkcjonowaniu. Zdarzało się, że nie pojawiał się na treningach w swoim klubie, bo wolał wrócić do Pau Grande, by pograć na ulicy z kolegami ze swojego podwórka. Otrzymywał za to kary finansowe, ale pieniędzmi też nigdy się nie przejmował. Ten fakt często skrzętnie wykorzystywali klubowi prezesi. Garrincha, od dzieciństwa przyzwyczajony do skromnego i luźnego życia, tak naprawdę w ogóle nie był zainteresowany tym, ile zarabia. Gdy w 1957 roku do Botafogo dołączył Didi, inny wielki brazylijski zawodnik, będący jednak w cieniu naszego dzisiejszego bohatera, od razu dostał kontrakt na poziomie 70 tysięcy cruzeiros na miesiąc. Mane w tym czasie otrzymywał wypłatę niemal cztery razy niższą, w wysokości zaledwie 18 tysięcy cruzeiros.

Piłkarska reprezentacja Brazylii, po narodowej tragedii na Maracanie w 1950 roku i po odpadnięciu już w ćwierćfinale Mundialu 1954, bardzo solidnie i przemyślanie szykowała się do Mistrzostw Świata w 1958 roku. Cel był jeden – wygranie turnieju w Szwecji. Federacja powołała bardzo szeroki jak na te czasy sztab szkoleniowy, zatrudniła dział medyczny, dentystów, psychiatrów i psychologów. Selekcji zawodników miał dokonać oczywiście pierwszy trener, Vicente Feola. Gazety bardzo naciskały, by w jego ekipie nie zabrakło miejsca dla dwóch bajecznych, jednak bardzo krnąbrnych zawodników – Garrinchy i niespełna 18-letniego Pelego. Szkoleniowiec, choć nie bez obaw, powołał ich najpierw do szerokiej, a późnej do ścisłej kadry na Mundial.
Tuż przed turniejem reprezentacja Brazylii rozegrała sparingowe starcie z włoską Fiorentiną. Mane przedryblował obrońców, wyszedł sam na sam, okiwał bramkarza kładąc go „na tyłku” i mając przed sobą pustą bramkę… zatrzymał się, pozwolił golkiperowi wstać, wymanewrował go raz jeszcze i wszedł z piłką do jego świątyni. Sami przyznacie, że takie rzeczy rzadko mają miejsce na podwórku czy orliku, a ten szaleniec z Pau Grande decydował się na nie grając w koszulce reprezentacji narodowej. Feola, inni trenerzy i koledzy z drużyny z początku nienawidzili u niego samolubnej gry. To właśnie brak dyscypliny taktycznej powodował, że w dwóch pierwszych starciach Mistrzostw Świata Garrincha siedział na ławce. Ponadto paskudnie wypadał podczas testów psychologicznych. Joao Carvalhaes, psycholog kadry, bez ogródek stwierdził, że Mane jest po prostu niedorozwinięty i stanowczo odradzał Feoli wystawiania go podczas tak ważnych meczów jak te munialowe. Pewnego dnia poprosił Garrinchę o narysowanie pierwszej rzeczy, która przyjdzie mu na myśl. Ten chwycił w rękę ołówek i nabazgrał coś na kształt okręgu i kilku wychodzących z niego kresek. Psycholog zapytał:

-Mane, mam rozumieć, że to słońce?
-Nie. To głowa Quarentinhy.

Quarentinha był jego kolegą z Botafogo. Feola, po dwóch niezbyt imponujących w wykonaniu jego podopiecznych spotkaniach – zwycięstwie z Austrią i remisie z Anglią – miał niesamowity ból głowy przed decydującym meczem przeciwko ZSRR. Choć dziś ciężko w to uwierzyć, to Sowieci byli faworytami tego starcia. Co prawda występ w Szwecji był ich debiutem na światowym czempionacie, ale i tak wymieniano ich w wąskim gronie drużyn, które mogą wrócić do domu z tytułem. Pamiętajmy, że byli wówczas panującymi Mistrzami Olimpijskimi, a o ich sile stanowili tacy zawodnicy jak choćby Lew Jaszyn, Igor Netto czy Walentin Iwanow. Pod skrzydłami trenera Gawriiła Kaczalina prezentowali nie tylko mocno taktyczny, ale i wręcz naukowy futbol, którego efektem było złoto Mistrzostw Europy wywalczone w 1960 roku. Nie wybiegajmy jednak za bardzo w przyszłość i pozostańmy na Mundialu w 1958 roku. Na kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem starcia Brazylia – ZSRR, do Feoli udała się rada drużyny, prosząc, by wystawił w składzie Pelego i Garrinchę. Na wieść o tym Carvalhaes poinformował swojego przełożonego, że absolutnie nie wyraża zgody na takie rozwiązanie, bo zarówno ten pierwszy, ale przede wszystkim ten drugi nie są na tyle poważni, by psychicznie udźwignąć ciężar tego spotkania. Feola ze stoickim spokojem odparł:

„Może i masz rację w kwestii psychiki Garrinchy, ale rzecz w tym, że nie znasz się na piłce nożnej”.

Jednocześnie odsunął psychologa od pracy z kadrą aż do zakończenia piłkarskich zmagań.

Garrincha i Pele wybiegli zatem w podstawowej jedenastce, co dla przeciwników, mających doskonałe rozpoznanie po dwóch pierwszych spotkaniach, stanowiło niesamowitą niespodziankę i pokrzyżowanie planów taktycznych. Jeden z członków brazylijskiej ekipy udał się na kilka minut przed starciem do radzieckiej szatni pod pretekstem przekazania proporczyków. Wrócił ze słowami:

„Panowie, mamy ich! Mówię wam, siedzą w ciszy i umierają ze strachu!”.

Tą zagrywką jeszcze bardziej podbudował ekipę, która mocno naładowana wybiegła na boisko. Mane nie znał brazylijskiego hymnu, podczas jego grania stał przygarbiony i wyraźnie znudzony. Zwracał na siebie uwagę publiczności. Feola chciał od samego początku pokazać, kto będzie rządził na boisku, więc nakazał Didiemu, by pierwszą piłkę zagrał na skrzydło do Garrinchy. Tak się stało. Piłkarz z Pau Grande już w swoim dziewiczym kontakcie z futbolówką rozkochał w sobie kibiców zgromadzonych na trybunach. Przez sowieckie pole karne przeszła prawdziwa nawałnica, a jej efektem był gol Vavy. Piłkarscy historycy są zdania, że pierwsze trzy minuty starcia Brazylia – ZSRR były najwspanialszymi w dziejach futbolu. Ich reżyserem i głównym aktorem był oczywiście Garrincha, tak kręcący obrońcami, że 50-tysięczna publiczność zgromadzona na stadionie w Goteborgu nie dała rady podziwiać jego show siedząc. Wszyscy stali i gromkimi brawami nagradzali popisy nowej gwiazdy światowego czempionatu. Tuż po wyciągnięciu piłki z siatki Lew Jaszyn podszedł do Pelego i z uderzającą szczerością stwierdził:

„Nie mamy żadnych szans. Gratuluję, wygraliście”.

Legendarny golkiper już po upłynie niespełna 150 sekund spotkania doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że on i jego koledzy nie będą w stanie zbudować schronu, który uratuje ich przed istnym huraganem serwowanym przez Garrinchę. A pamiętajmy, że ów huraganowi dodatkowo towarzyszyły piekielnie niebezpieczne grzmoty w postaci pozostałych zawodników Canarinhos. W drugiej połowie Vava po raz drugi skierował piłkę do siatki, ustalając tym samym wynik meczu. Przybysze z Ameryki Południowej zakończyli rozgrywki grupowe na pierwszym miejscu w tabeli.
Po triumfie nad Sowietami prasa zachwycała się tylko jednym zawodnikiem, czarodziejem Garrinchą. Pisano, że zawodnik Botafogo „w pojedynkę rozwaliłby reprezentację Anglii”. Podobna narracja miała miejsce tuż przed ćwierćfinałem przeciwko Walii. Na piedestale był nie tyle sam mecz, co Mane. Jedna ze stołecznych gazet napisała, ze Sztokholm zazdrości Goteborgowi możliwości podziwiania Garrinchy. Samo starcie nie było porywającym widowiskiem. Wyspiarze nastawili się na skomasowaną obronę, a sam Mane stale miał przy sobie trzech walijskich aniołów stróżów. Wysiłki Canarinhos przyniosły efekty w 66. minucie, gdy Pele strzelił jedynego gola wieczoru.
Awans do fazy medalowej nie był wypełnieniem brazylijskiego planu minimum, bo plan minimum najzwyczajniej w świecie nie istniał. Cel był tylko jeden, pokryty złotym kruszcem. W półfinale doszło do fenomenalnie zapowiadającego się starcia Francja – Brazylia. Z jednej strony Raymond Kopa i Just Fontaine, z drugiej Pele i Garrincha. Duet z Ameryki Południowej nie pozostawił żadnych złudzeń. Co prawda pierwsza połowa nie wskazywała końcowego, zdecydowanego triumfu, ale drugie 45 minut rozwiało wszelkie wątpliwości. Canarinhos więcej akcji przeprowadzali stroną Garrinchy, a ten szalał w najlepsze. Kryjący go Andre Lerond po latach odtworzył sobie zapis meczu na video i widząc, jak ośmieszał go Mane, szczerze przyznał:

„Wiedziałem, że było źle, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jaki to był obciach”.

Zwycięstwo 5:2 zapewniło Brazylii udział w wielkim finale, a rodaków wyprowadziło na ulicę Rio i innych miast, by tanecznym krokiem świętować i zachwycać się grą swoich zawodników. Panienkom uginały się nogi na myśl o dwóch nowych bohaterach narodowych. Pele i Garrincha później skrzętnie z tego korzystali, ale na wątek bogatego życia seksualnego tego drugiego przyjdzie jeszcze czas. Po pokonaniu Szwedów 5:2 i wywalczeniu pierwszego w historii tytułu Mistrza Świata, Brazylia oszalała na punkcie swoich zawodników. Każdy, kto śledził przebieg Mistrzostw Świata, był zauroczony Pelem i Garrinchą. Nelson Rodrigues o gwieździe Botafogo pisał tak:

„Jest uważany za idiotę, ale na Mistrzostwach Świata pokazał, że to my jesteśmy idiotami. Myślimy, racjonalizujemy. Przy cudownej szybkości jego reakcji jesteśmy nierobami, ociężałymi hipopotamami”.

Mane stał się obiektem pożądania dla wielu europejskich klubów, z wielkim Realem Madryt na czele. Kiedy te zdały sobie sprawę, że nie mogą mieć go na stałe, chciały pocieszyć się nim choć przez chwilę, więc z wielką ochotą i za wielkie pieniądze zapraszały Botafogo na towarzyskie mecze na terenie starego kontynentu. Kibice nie przychodzili wówczas na stadiony, by oglądać mecze. Chcieli podziwiać popisy i sztuczki Garrinchy. Umowy były skonstruowane tak, że aby brazylijski klub miał wypłacone 100% honorarium, Mane musi grać. Czy w tym czasie otrzymywał więcej pieniędzy od swoich kolegów? Logika nakazuje, że powinien, jednak działacze bezlitośnie korzystali z jego naiwności oraz niedbania o pieniądze. Przed meczami ligowymi często udawała się do niego delegacja z obozu przeciwnika  z błaganiem, by przesadnie ich nie ośmieszał. W 1960 roku, podczas starcia Botafogo – Fluminense, zrobił coś, co już na zawsze zagościło w niepisanych regułach piłki nożnej. W 48. minucie Pinheiro, zawodnik gości, starł się z Quarentinhą i upadł na ziemię z okropnym bólem mięśniowym. Mane wychodził na czystą pozycję, jednak widząc cierpiącego przeciwnika, wybił piłkę na aut. Gest Garrinchy szybko znalazł naśladowców i dziś ciężko wyobrazić sobie bez niego futbol. Co ciekawe, Garrincha nigdy z niego nie korzystał. Nie chciał dawać satysfakcji regularnie i brutalnie faulującym go rywalom i nie zwijał się z bólu na murawie.

Bardzo mocno pomylili się wszyscy ci, którzy myśleli, że występ na Mundialu w Szwecji był dla Garrinchy szczytem jego możliwości. Cztery lata później do Chile poleciała ekipa znacznie bardziej doświadczona i jeszcze bardziej pewna swego. Jej trenerem był Aymoré Moreira. Z początku nie zachwycała. Po ospałej grze i zwycięstwie 2:0 nad Meksykiem, zremisowała bezbramkowo z Czechosłowacją. Po zderzeniu z Masopustem kontuzji przywodziciela doznał w tym meczu Pele. Uraz okazał się na tyle groźny, że wykluczył zawodnika z dalszego udziału w turnieju. Nie brakowało tych, którzy spodziewali się, że marzenia o obronie tytułu tym samym legły w gruzach. Tymczasem podwójne siły wykrzesał z siebie Garrincha. Co prawda bohaterem trzeciego grupowego starcia, przeciwko Hiszpanii, był jego kolega z Botafogo, Amarildo, który zastąpił Pelego, jednak w fazie pucharowej Mane zdecydowanie przerósł poziom sportowy chilijskiego czempionatu. Pamiętacie jak mówiłem, że w 1958 roku gazety pisały, że w pojedynkę rozwaliłby reprezentację Anglii? Nie pomyliły się.  Zrobił to w ćwierćfinale cztery lata później. Brazylia wygrała 3:1, a on strzelił dwa gole i był zdecydowanie najjaśniejszą postacią widowiska.
W półfinale na coraz lepiej funkcjonującą maszynkę Moreiry czekali gospodarze. W przeddzień meczu Brazylijczycy dotarli do Santiago i w obawie przed nieczystymi zagrywkami Chilijczyków mieli oczy i uszy szeroko otwarte. Do tego stopnia, że sztab zabronił zawodnikom spożywać jakiegokolwiek jedzenia przygotowanego przez obsługę hotelową. Podejrzewano, że ktoś może spróbować podtruć aktualnych Mistrzów Świata, co znacznie ułatwiłoby zadanie walecznej ekipie Chile. To nie do pomyślenia, ale na dobę przed półfinałem Canarinhos spożywali jedynie… banany i coca-colę. Kiedy wyszli na boisko, byli jednak tak pełni wigoru, jakby przed momentem każdy z nich przyjął wiadro witamin. Garrincha bawił się w najlepsze, napędzał niemal każdą akcję kolegów i znów strzelił dwa gole, które, pomimo stronniczego sędziowania na korzyść gospodarzy, wybitnie przyczyniły się do zwycięstwa 4:2. Tuż przed zakończeniem spotkania doszło do zdarzenia, po którym cała Brazylia wstrzymała oddech. Mane, przez cały czas faulowany i kopany przez pilnującego go Eladio Rojasa, postanowił nieco się zrewanżować i poczęstował go lekkim kopniakiem w tyłek. „Zrewanżować” to być może za duże słowo. Brazylijczyk za nic w świecie nie chciał zrobić krzywdy swojemu przeciwnikowi, wykonał to bardziej w celu zakomunikowania, by ten dał sobie spokój z polowaniem na jego nogi. Sędzia główny niczego nie zauważył, ale dostał komunikat od swojego asystenta i wyrzucił Garrinchę z boiska. Oznaczało to, że gwiazda turnieju nie wystąpi w wielkim finale…
Tuż po zakończeniu półfinału brazylijska federacja stawała na głowie, by odkręcić decyzję arbitra. Robiła wszystko, by jej najbardziej wartościowy zawodnik mógł wystąpić w finale z Czechosłowacją. Okazało się, że zabiegi wcale nie były potrzebne. Sytuacja polityczna w latach sześćdziesiątych nakazywała, że trzeba zrobić wszystko, by nie dopuścić do zdobycia Mistrzostwa Świata przez kraj komunistyczny, który w dodatku oficjalnie dysponował amatorskim zespołem. W związku z tym nie było możliwości, by wielkiemu Masopustowi i spółce ułatwiać zadanie. Zwołano specjalną komisję, na której mieli stawić się arbiter główny i arbiter liniowy, rozjemcy meczu z Chile. Całkiem przypadkiem liniowy opuścił kraj gospodarza, by udać się do Montevideo przez… Paryż. Ktoś zafundował mu darmową wycieczkę za brak zeznań. Główny arbiter zeznał komisji, że nie widział przewinienia Garrinchy, a ten, który mu je zakomunikował, wyjechał z kraju. Nie było innej możliwości – Mane mógł wystąpić w finale.
Drobny pech jednak go nie opuszczał. W dniu wielkiego finału obudził się z wysoką gorączką, 39 stopni Celsjusza. Został naszprycowany antybiotykiem, który nieco zbił temperaturę. Na murawie nie dawał po sobie znać, by cokolwiek mu dolegało. Jego tańce z piłką bardzo przyczyniły się do goli Amarildo, Zito i Vavy, dzięki którym Brazylia zwyciężała 3:1 i po raz drugi z rzędu triumfowała w rozgrywkach o najcenniejsze piłkarskie trofeum.
O tym, jak wielki wpływ na wywalczenie drugiego Mistrzostwa Świata miał nasz bohater najlepiej świadczy fakt, że w Brazylii triumf z 1962 roku jest nazywany Pucharem Garrinchy. Sam nie traktował dwóch tytułów jako jakiegoś niebywałego sukcesu. Powiedział nawet:

„Wygrać Mistrzostwa Świata? Nic łatwiejszego pod słońcem, przecież to tylko sześć meczów, na które nawet nie trzeba dojeżdżać”.

W wyniku losowania został uznany królem strzelców imprezy. Dlaczego w wyniku losowania? Ano dlatego, że oprócz niego jeszcze pięciu innych zawodników miało na swoim koncie cztery trafienia. Piłkarskie władze postanowiły zatem wylosować, komu przyznać to wyróżnienie. W całej historii największej piłkarskiej imprezy na świecie jeszcze tylko raz zdarzyło się, by jeden zawodnik miał tak ogromny wpływ na sięgnięcie przez jego ekipę po najważniejsze trofeum. Mowa oczywiście o sukcesie Argentyny z 1986 roku i fenomenalnej dyspozycji Diego Maradony. Kończąc wątek samego turnieju w Chile podzielę się prywatą, która, tak myślę, dobrze odda to, co powiedziałem na początku tego materiału, że Garrinchę niby wszyscy znają, ale tak naprawdę mało o nim wiedzą. W 2019 roku byłem na loży prasowej podczas jednego z domowych meczów GKS-u Jastrzębie-Zdrój. W tym samym pomieszczeniu siedziało oczywiście kilku dziennikarzy i pewien trener z m.in. całkiem bogatą ekstraklasową i pierwszoligową przeszłością. Rozmawiał z jednym z dziennikarzy o futbolu minionym i rozpaczał, że dziś nie ma już takich piłkarzy, jakimi kiedyś byli choćby Cruijff, Eusebio czy Pele:

„Pele to przecież był magik. To co chłop robił z piłką, to było coś niemożliwego. Bez niego Brazylia nie byłaby tak utytułowana, przecież za jego czasów trzy razy wygrywała Mistrzostwa Świata. Grał tam pierwsze skrzypce, bez niego odpadałaby we wczesnych etapach turniejów”.

W tym momencie postanowiłem włączyć się do rozmowy i powiedziałem, że w 1962 roku Pele był przecież kontuzjowany, a Brazylię po tytuł w pojedynkę ciągnął Garrincha. Ów trener spojrzał na mnie jak na debila i prosto w oczy wypowiedział tylko krótkie, ironiczne: AHA. Zachował się i zabrzmiał tak, jakbym rzucił jakimś anonimowym lub zupełnie nieznanym nazwiskiem.

Teraz poświęcę trochę czasu na pikanterię, która co prawda nie ma nic wspólnego z piłką nożną, jednak oddaje to, wokół czego w dużej mierze kręciło się życie Garrinchy. Pomimo wszystkich wad fizycznych i umysłowych, miał ogromne powodzenie u kobiet jeszcze na długo przed osiągnięciem szczytu popularności. Umiał bajerować, był bardzo szarmancki, a ogromną, kuszącą broń nosił w bokserkach. Byłe kochanki chwaliły rozmiar i możliwości jego sprzętu, który bardzo dobrze łączył się z nazwą miejscowości, z której piłkarz pochodził. Pau grande to po portugalsku “wielki kutas”, zatem ostrzegam was przed tym, co zobaczycie, gdy wpadniecie na pomysł, by szukać w googlach zdjęć z rodzinnego miasteczka Garrinchy. Ten, choć swój pierwszy stosunek seksualny odbył z kozą, co w jego okolicach wcale nie było czymś nadzwyczajnym, bardzo szybko zaczął interesować się płcią przeciwną. Były to czasy, w których kobietom zależało na utrzymaniu swojej niewinności aż do ślubu, więc gdy jedna z nastolatek rozpłakała się po spółkowaniu z naszym bohaterem, ten z rozbrajającą szczerością pocieszył ją słowami:

„Nie martw się, jeśli do swojego ślubu utrzymasz wstrzemięźliwość, twój mąż nie zauważy, że nie jesteś dziewicą. Błona dziewicza odrasta”.

W wieku 19 lat sam zawarł związek małżeński. Jego żoną została dziewczyna z sąsiedztwa, Nair Marques, z którą doczekał się ośmiu córek. Od początku małżeństwa notorycznie zdradzał swoją wybrankę, a ta doskonale o tym wiedziała. Gdy Garrincha wyjeżdżał z Botafogo na przedmeczowe zgrupowania, trenerzy byli pewnie, że będzie starał wymykać się z hotelu na łowy. João Saldanha, klubowy trener w latach 1957-1959, zakomunikował mu, że za każdym razem, gdy zobaczy, że w nocy nie ma go w łóżku, nie wystawi go do składu. Na początku Mane zachowywał posłuszeństwo, a szkoleniowiec regularnie go sprawdzał. Piłkarz znalazł na to sposób. Poprosił rezerwowego Domicio, by późnym wieczorem przychodził do niego do pokoju, zakładał jego bokserki, kładł się w jego łóżku tyłem do drzwi i spał. Trener nabierał się na tę sztuczkę. Wszyscy byli zadowoleni – Saldanha, bo myślał, że jego gwiazda regeneruje się przed meczem, Garrincha, bo mógł oddać się pożądaniu i Domicio, bo w taki sposób dorabiał do pensji.
Ciężko odpowiedzieć na pytanie, czy podczas Mundialu w 1958 roku to piłkarze Canarinhos wyrażali większe zainteresowanie urodziwymi Szwedkami, czy one nimi. Piękne, skandynawskie kobiety, wręcz pchały im się do łóżek, a ci rzadko odmawiali. Po powrocie do kraju Garrincha zachwalał je kolegom z Botafogo i bardzo się ucieszył, gdy już w kolejnym roku klub udał się na tournée po Szwecji. Wówczas na przemian grał, jadł, spał i uprawiał seks. Dziewięć miesięcy później jedna z jego dziewczyn urodziła mu syna. Nieślubnych dzieci miał więcej. Oficjalnie mówi się, że był ojcem 14 dzieci, jednak bardzo prawdopodobne, że było ich więcej. Gdy Brazylijczycy wyjechali na Mistrzostwa Świata do Chile, niezwykle szeroki sztab szkoleniowy doskonale zdawał sobie sprawę, że zawodnicy będą uciekać z hotelu na panienki. Lekarze martwili się, by ich piłkarze, mówiąc kolokwialnie, niczego nie złapali. W związku z tym jeden z nich, doktor Gosling, udał się wcześniej do pobliskiego burdelu i nakazał przebadać 24 dziewczyny. Zapisał sobie ich nazwiska i nakazał burdel-mamie, by tylko one towarzyszyły sportowcom w potrzebie “rozładowania emocji” i na czas turnieju były na ich wyłączność. Obrońcy tytułu dostali zielone światło na zabawę, wszystko mieli opłacone, ale musieli wracać do hotelu przed 19:00. Garrincha był jednym z pierwszych, którzy zaczęli korzystać z usług profesjonalistek. W pewnym momencie przestał. Nie dlatego, że zmniejszył mu się pociąg. W hotelu poznał jedną z pracownic, długonogą blondynkę, i od tej pory to ona spełniała jego fantazje.
Tuż przed tym turniejem nasz bohater poznał Elzę Soares. Jego rodaczka była znaną w kraju piosenkarką, specjalizującą się w sambie. Para stała się obiektem pożądania dla paparazzich, gazety codziennie rozpisywały się na ich temat, bo tak de facto byli Beckhamami swoich czasów. Garrincha tak mocno zakochał się w swojej kochance, że dla niej postanowił się rozwieźć. Ta decyzja spowodowała, że został potępiony w Pau Grande, a przychylna do tej pory prasa zaczęła pisać na jego temat skandaliczne artykuły, wypominając mu odejście od żony, niebotyczny pociąg do kobiet oraz alkoholu. O miłości zawodnika do alkoholu jeszcze zdążę opowiedzieć w tym podcaście.

W kolejnym okresie międzymundialowym, między Chile a Anglią, Garrincha, oprócz tego, że był potępiany przez prasę za rozwód i związek z Elzą, przybierał na wadze i miał coraz większe, bolesne problemy z kolanami. Te, z uwagi na specyficzną budowę nóg, zużywały się o wiele szybciej niż w przypadku innych piłkarzy. Na odpowiednią regenerację nie mógł sobie pozwolić, a raczej nie pozwalali mu klubowi włodarze, którzy czerpali na nim zyski podczas meczów sparingowych. W latach 1963-1964 nie wystąpił za to w ani jednym meczu reprezentacji. Już na długo przed Mistrzostwami Świata w 1966 roku rozgorzała dyskusja, czy do Anglii powinien polecieć król dwóch poprzednich złotych turniejów. Jeden z najbardziej doświadczonych reprezentantów Canarinhos, wspomniany już wcześniej Nilton Santos, notabene, z uwagi na olbrzymią wiedzę, zwany Encyklopedią, nie miał wątpliwości:

„Bez Garrinchy trzeciego tytułu nie będzie”.

Mane optował za tym, by zostać w domu, jednak, jak słusznie zauważył:

„Jeśli nie pojadę i Brazylia przegra, to powiedzą, że to przeze mnie”.

Pojechał, ale jego obecność kompletnie nic nie dała. Co prawda w pierwszym starciu podopieczni selekcjonera z 1958 roku, Vicente Feoli, bez problemu pokonali Bułgarię 2:0 po golach Garrinchy i Pelego, ale później zaczęły się strome schody. Z Węgrami przegrali 1:3. Był to, licząc z występami nieoficjalnymi, 59. mecz czarodzieja z Pau Grande w reprezentacji i, co jest sprawą bezprecedensową i godną podkreślenia, pierwszy przegrany. Więcej w kanarkowej koszulce już nie wystąpił. W decydującym starciu z Portugalią usiadł na ławce. Portugalia wygrała 3:1, odesłała Brazylijczyków do domu i zapewniła sobie, razem z Węgrami, awans do ćwierćfinału.

Garrincha przestał być narodową maskotką i bożyszczem tłumów. Mogło się wydawać, że ludzie zapomnieli o tym, jak wielką radość dostarczał im przez lata swojej kariery. Po czempionacie w Anglii coraz częściej miał problemy z widowiskowym dryblowaniem zawodników przeciwnika, a bywało i tak, że teraz to on stawał się pośmiewiskiem przez nieudolne zagrania. W końcu przestał być potrzebny Botafogo. Jesteśmy w czasach, w których indywidualne liczby zawodników nie były tak skrupulatnie wyliczane jak dzisiaj, ale jeśli mielibyśmy wierzyć oficjalnym statystykom, to bilans Garrinchy w barwach tego klubu to 614 występów i 245 goli. Znaczącym kontrastem do słów, że często był aż nadto samolubny, jest fakt, że po jego podaniach padła ponad 1/3 bramek strzelonych za jego czasów przez ekipę z Rio.

Będąc młodym chłopakiem pokochał kaszasę, trunek produkowany z fermentowanego soku trzcinowego. Ta miłość była tak wielka, że nie wyobrażał sobie dnia bez jej solidnego skosztowania. Bardzo długo sięgał po nią wyłącznie dla walorów smakowych, jednak będąc po trzydziestce zaczął zapijać nią smutki i lęki. Prawdziwe problemy zaczęły się, gdy odszedł z Botafogo. Nie mógł poradzić sobie z tym, że nie czaruje już publiczności. Czuł się niepotrzebny. Choć miał przy sobie kobietę swojego życia, Elzę, którą poślubił w marcu 1966 roku i która usilnie starała się wyprowadzić go z nałogu oraz regularnie chroniła przed nieprzychylną opinią mediów i kibiców, jego psychiczny stan pogarszał się z dnia na dzień. A to nakręcało do sięgnięcia po kolejne butelki. Stale okłamywał swoją żonę, pił w ukryciu, a na jej uzasadnione pretensje coraz częściej odpowiadał fizyczną agresją. Pod wpływem alkoholu potrącił swojego mocno schorowanego ojca, który niedługo później zmarł, a w 1969 roku, również podczas jazdy na podwójnym gazie, spowodował wypadek, w którym zginęła jego teściowa. Wyrzuty sumienia szybko zaczął zalewać kolejnymi litrami kaszasy. Z wielu stron wyciągano ku niemu pomocną dłoń, jednak rzadko decydował się nią złapać. Przez pewien czas pełnił rolę nieoficjalnego ambasadora Brazylii i latał do Europy na różne konferencje, targi i wystawy. Jako człowiek brzydzący się pracą, często celowo spóźniał się na samolot. Gdy już jednak dotarł na miejsce, nie zachowywał się jak przystało na poważnego ambasadora. We włoskiej Bolonii zadano mu pytanie:

-Panie Garrincha, czy to prawda, że w Brazylii macie najlepszą kawę na świecie?
-Nie wiem, nie piję kawy. Wiem, że w Brazylii naprawdę dobra jest kaszasa.

Nie dziwi więc, że szybko stracił tę pracę. Swoje błędy popełniane przez lata zrozumiał dopiero po zakończeniu kariery:

-Dlaczego nie jesteś tak bogaty jak Pele?
-Bo potrafię kiwać tylko na boisku.
-Czego byś nie zrobił, gdybyś mógł zacząć wszystko od początku?
-Nie podpisałbym kontraktu in blanco i nie dał sobie zrobić zastrzyku w kolano.
-Czy bałeś się jakiegoś zawodnika, który cię krył?
-Absolutnie nie. Wszyscy byli dla mnie zwykłymi Jasiami.

W 1976 roku urodził mu się syn Garinchinho, co mogło być kolejnym powodem, by odstawił lub chociaż ograniczył alkohol. Niestety, poszedł w drugą stronę, pił jeszcze więcej. Rok później tak dotkliwie pobił Elzę, że ta, w obawie o życie swoje i swojego syna, odeszła od niego na dobre. Mane stracił sens życia, a jego organizm ulegał coraz większej destrukcji spowodowanej paskudnym nałogiem. Lekarze mówili, że przy ilościach, jakie spożywa, przed śmiercią ratuje go tylko sportowa przeszłość, dzięki której jego ciało znosi więcej niż ciało przeciętnego człowieka. Śmierć jednak coraz mocniej pukała do jego drzwi. W ciąg ostatnich 4 lat swojego życia aż 15-krotnie był hospitalizowany, w tym osiem razy w ciągu dziesięciu miesięcy poprzedzających rozbrat z tym światem. W styczniu 1983 roku zapadł w śpiączkę alkoholową, z której już się nie wybudził. Zmarł 20 stycznia w wieku niespełna 50 lat. Przyczyną zgonu w tak młodym wieku była marskość wątroby.
Jego pogrzeb był bardzo huczny, żegnały go miliony fanów, którzy stawili się na trasie przejazdu konduktu. Nad jego grobem znajduje się napis:

„Tu spoczywa w pokoju ten, który był radością ludu”.

Na Maracanie można podziwiać jego popiersie, a stadion w Brasilii, będący jedną z aren Mistrzostw Świata 2014, został nazwany jego imieniem. Pele wspomina Garrinchę słowami:

„Z piłką potrafił czynić takie rzeczy, jakie innym zawodnikom się nie śniły. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że bez niego nie byłbym trzykrotnym Mistrzem Świata”.

Garrincha tańczył na boisku, a jego życie też było wesołym tańcem, zakończonym jednak bolesnym zderzeniem z parkietem. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że był jedyny w swoim rodzaju. Gdy czasami oglądam jedenastki wszech czasów i nie widzę w nich Garrinchy, przestaję traktować poważnie autora takiego zestawienia. Jest legendą, o której zapominać nie można.

Zainteresowanym szczegółami z jego życia serdecznie polecam książkę „Garrincha: Samotna gwiazda”. Jest to zdecydowanie najlepsza piłkarska biografia, jaką czytałem i nie ukrywam, że większość cytatów, których użyłem w tym podcaście pochodzi właśnie z tej pozycji.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *