Zapomniane legendy: #1 JOSE SANFILIPPO – największy sku***syn w historii futbolu

Piłkarze z różnych powodów zapisują się w pamięci kibiców. Najbardziej pamiętamy o tych, którzy w swoich epokach przerastali innych swoim piłkarskim kunsztem. Nie zapominamy o skandalistach, bo, chcąc nie chcąc, lubimy afery, zwłaszcza te, które bezpośrednio nas nie dotyczą. Są też piłkarze, którzy byli wielcy, a przy tym często nieokiełznani, jednak świat z różnych powodów albo o nich nie pamięta, albo pamięta nieproporcjonalnie do ich możliwości i osiąganych sukcesów.

Przygotowałem zatem 10 historii zawodników z przeszłości, o których mówi się stosunkowo niewiele, wie się niewiele, może nawet o niektórych z nich w ogóle nie słyszeliście. Moim zdaniem ich życiorysy są na tyle nietuzinkowe, a same osiągnięcia piłkarskie tak ponadprzeciętne, że powinno być dla nich miejsce w świadomości kibiców. Zdaję sobie sprawę, że znacznie lepiej klikałyby się materiały o Maradonie, Pelem, Ronaldo, Beście czy choćby Cruijffie, jednak ileż można słuchać w kółko tego samego.

Posłuchaj w formie podcastu:

Bohaterem pierwszej odsłony jest zawodnik, o którym Silvio Marzolini, najlepszy argentyński zawodnik Mistrzostw Świata 1966, powiedział:

„W historii piłki nożnej było trzech naprawdę wielkich zawodników: Pele, Maradona i Messi, ale tylko jeden prawdziwy skurwysyn – Sanfilippo”.

Czym fenomenalny Jose Sanfilippo zasłużył sobie na miano największego piłkarskiego skurwysyna w historii?

Nazwisko Sanfilippo nie jest znane szerszemu gronu piłkarskich kibiców w Europie. Powodów takiego stanu rzeczy jest co najmniej kilka. Jednym z nich jest fakt, że przyszedł na świat 4 maja 1935 roku, zatem już od dawna nie był aktywnym zawodnikiem, gdy Argentyna świętowała największe sukcesy, czyli oczywiście Mistrzostwo Świata w 1978 i 1986 roku. Poza tym jego kariera przypada na czasy, w których transfery międzykontynentalne były rzadkością, zatem grywał jedynie w klubach z Argentyny, Urugwaju oraz Brazylii. Wywodzi się z biednej, ale bardzo pracowitej rodziny. Od dziecka był wielkim kibicem San Lorenzo. Jak w wielu podobnych przypadkach, marzył, że kiedyś zostanie piłkarzem tego klubu, dzięki czemu wyrwie swoich bliskich z ubóstwa. Codziennie budził się i zasypiał z tą myślą. W międzyczasie nie próżnował. Nie mógł sobie pozwolić na piłkę z prawdziwego zdarzenia, zatem zlepił ją z plastiku oraz gumy i bardzo rzadko się z nią rozstawał. Z uwagi na niezbyt imponujący wzrost nosił pseudonim El Nene, czyli dzieciak.

Z seniorami z San Lorenzo trenował już w wieku 16 lat, a swój pierwszy profesjonalny kontrakt podpisał dwa lata później. Bardzo szybko doczekał się debiutu oraz dziewiczych trafień w pierwszym zespole, jednak prawdziwe możliwości zaprezentował w 1955 roku, strzelając dla swojego ukochanego klubu 15 goli. To wtedy został ulubieńcem kibiców, którzy doceniali jego kunszt i niezwykłą łatwość w odnajdywaniu się w polu karnym oraz prawdziwą miłość do barw. Jego znakomita technika użytkowa, walory motoryczne i wytrzymałościowe nie wzięły się oczywiście znikąd. Od początku swojej przygody z piłką rozumiał to, czym w jego czasach mało kto się przejmował. Można śmiało powiedzieć, że zdecydowanie wyprzedził swoją epokę, bo bardzo szybko odkrył, że aby być doskonałym piłkarzem, nie wystarczy tylko i wyłącznie dobrze panować nad futbolówką. Zdawał sobie sprawę z faktu, że kariera zawodnicza jest niezwykle krótka, zatem postanowił wycisnąć z niej maksimum. Trenował więcej niż inni, dbał o długość oraz jakość snu i nie miał problemu z tym, by kolegów z drużyny publicznie nazywać kłamcami i pijakami, bo dają się porwać nocnym pokusom, a później na treningach nieudolnie ukrywają ich konsekwencje. Prowadził się według reguł, o których mówi także dzisiaj, będąc staruszkiem przed 90-tką. Młodym zawodnikom podpowiada:

„Po pierwsze, dyscyplina. Po drugie, odpowiedni odpoczynek i regeneracja. Po trzecie, wartościowe jedzenie. Po czwarte uporządkowane życie seksualne. Nie chodzi o to, żeby mieć wszystko, chcieć tego i nie stawiać granic. Ty wybierasz: albo sport, albo kurwy”.

Podczas zajęć najwięcej wymagał oczywiście od siebie, jednak szczerze nienawidził pozorantów. Mocno się denerwował, gdy ktoś obok nie przykładał się do pracy. W tym aspekcie był pierwowzorem Zlatana Ibrahimovicia, o którego sposobach motywacji zapewne niejednokrotnie słyszeliście. W rozmowie przeprowadzonej przez Jonathana Wilsona na potrzeby książki „Aniołowie o brudnych twarzach. Piłkarska historia Argentyny”, Sanfilippo powiedział:

„Jeśli masz wypoczęte ciało i dobrze się odżywiasz, podczas treningu jesteś jak nowo narodzony. Jeśli masz zdrową wątrobę, to masz energię na boisku. Jeśli brakuje ci dyscypliny, niczego nie osiągniesz”.

Do treningów wymyślił pewną popularną do dzisiaj maszynę, zwaną, oczywiście w nawiązaniu do jego nazwiska, Sanfigolem. Jest to powierzchnia o wymiarach piłkarskiej bramki, zazwyczaj w formie płaskiej ściany lub kraty, na której umieszcza się lub po prostu rysuje kwadraty o boku długości 80 cm. Celem ćwiczeń jest oczywiście takie kopnięcie piłki, by trafić w wyznaczone prostokąty. Sanfilippo słusznie stwierdził, że z perspektywy napastnika najbardziej efektywnymi częściami bramki są jej dolne rogi, zatem kwadraty najczęściej ustawiał tuż przy słupkach na wysokości ziemi. Nazywał je mysimi dziurami. Zauważył, że bramkarze mają większe problemy z obroną piłek posłanych w te obszary swych świątyni niż nawet z tymi celowanymi w okienka. Zazwyczaj trenował z piłką będącą w ruchu, bo doskonale wiedział, że sytuacje boiskowe praktycznie nie wymagają od zawodników strzału z martwej piłki. Uderzenia, a co za tym idzie skuteczność, opanował niemal do perfekcji, co później przekładało się na jego imponujące statystyki.

„Jeśli nie umiesz strzelać obiema nogami i słabo główkujesz, pozbawiasz się 70% szans na zdobycie bramki”. 

Chciał potajemnie odpowiadać za taktykę, uważał, że zna się na piłce tak jak nikt inny. Nie starał się oszukiwać samego siebie, zdawał sobie sprawę ze swoich niedoskonałości. Z uwagi na mizerny wzrost – zaledwie 163 cm – miał marne szanse w pojedynkach powietrznych z rosłymi obrońcami. Choć po strzałach głową strzelił niejednego gola, to wręcz wymuszał na swoich kolegach, by zagrywali mu piłki tylko i wyłącznie po ziemi. Ponadto bardzo rzadko wchodził w dryblingi. Pamiętajmy, że grał w czasach, w których kartki nie obowiązywały, przez co piłkarscy wirtuozi nie mieli lekkiego życia przy boiskowych brutalach, a tych wówczas nie brakowało. Argentyńczyk uważał ponadto, i przy dłuższym zastanowieniu nie sposób nie przyznać mu racji, że dryblingi są przede wszystkim dla tych, którzy w momencie otrzymania piłki nie mają pojęcia co z nią zrobić, przez co muszą wchodzić w pojedynki jeden na jeden.

„Moim interesem było strzelanie goli. Jeszcze przed otrzymaniem piłki miałem w głowie co najmniej dwa rozwiązania, co z nią później zrobić. Zawsze wybierałem najlepsze”.

Sanfilippo prowadził San Lorenzo do Mistrzostwa Argentyny w 1959 roku, a w latach 1958-1961 zdobył aż 119 ligowych goli i cztery razy z rzędu sięgnął po koronę króla strzelców krajowych rozgrywek. Jego rekord po obecne czasy nie został poprawiony. Po takich sukcesach klub, którego kibicem jest m.in. papież Franciszek, stawał się dla wyborowego strzelca zbyt ciasny. Ponadto dość mocno skonfliktował się z działaczami. W sezonie 1962 miał olbrzymią szansę na zostanie piąty raz z kolei najlepszym ligowym snajperem, jednak na dwie kolejki przed końcem zmagań został zawieszony i odstawiony od składu. Wersja klubowych włodarzy? El Nene publicznie narzekał na organizację klubu. Wersja zawodnika?

„Przed sezonem ustaliliśmy, że jeśli znów okażę się najlepszym strzelcem w całych rozgrywkach, klub wypłaci mi pokaźną premię finansową. Jak zawsze szedłem jak burza, choć po piętach skutecznie deptał mi Luis Artime. Działacze, chcąc wykręcić się ze złożonej obietnicy, postanowili mnie zawiesić. Przez to Artime ostatecznie okazał się ode mnie lepszy o dwa trafienia”. 

Kibice stanęli po stronie swojego największego idola, a nieporozumienia na linii zawodnik – klub skrzętnie wykorzystała Boca Juniors, wykupując napastnika za rekordowe na te czasy 25 milionów pesos. Dla panujących Mistrzów Argentyny celem numer jeden w sezonie 1963 był triumf w Copa Libertadores. Triumfalny marsz został zastopowany dopiero w finale, gdzie w dwumeczu nie dali rady najlepszej wówczas drużynie na świecie, Santosowi, któremu przewodził sam Pele. Sanfilippo zdobył w rozgrywkach 7 bramek, co pozwoliło mu przywdziać koronę króla strzelców.

Gdy wydawało się, że szybko zadomowił się w ekipie z La Bombonery, nieoczekiwanie nastał jego koniec. Na przełomie marca i kwietnia 1964 roku rozegrany został towarzyski i niezwykle dziwaczny turniej Copa Jorge Newbery. Dziwaczny, bo udział w nim wzięło zaledwie sześć drużyn, a finalnie tylko jedna – San Lorenzo – rozegrała komplet 5 meczów. Reszta od jednego do czterech. Pod koniec marca doszło do starcia San Lorenzo – Boca Juniors. Raczej nie trzeba nikomu tłumaczyć, jakie znaczenie miało ono dla Sanfilippo. Tymczasem trener Aristóbulo Deambrossi pozostawił swojego napastnika na ławce rezerwowych. Ówczesne przepisy mówiły, że w trakcie gry można dokonać tylko jednej zmiany, w dodatku jedynie w pierwszej połowie i tylko w przypadku kontuzji któregoś zawodników. Tę bardzo łatwo można było zasymulować, więc Sanfilippo był pewny, że przed upływem pierwszych 45 minut zostanie wprowadzony na murawę przy aplauzie uwielbiających go kibiców, dla których miał status piłkarskiego boga. W okolicach 40. minuty starcia trener nakazał mu się rozgrzewać, co dla zawodnika oznaczało wyraźny sygnał potwierdzający ten scenariusz. Tymczasem El Nene wcale nie doczekał się zmiany, co na stadionie wywołało potężną salwę gwizdów. Gdy sędzia zaprosił zawodników na przerwę, Sanfilippo ruszył do Deambrossiego z uzasadnionymi pretensjami:

-Dlaczego mi to zrobiłeś?
-Bo trenerzy mogą robić wszystko to, na co tylko mają ochotę.

Krewki Argentyńczyk nie wytrzymał i na oczach zgromadzonej publiczności wymierzył szkoleniowcowi cios prosto w szczękę, po czym dodał:

„Będziesz mógł pochwalić się swoim wnukom, że uderzył cię wielki Jose Sanfilippo”.

Był tak rozwścieczony, że niewykluczone, że ktoś jeszcze zaliczyłby KO po spotkaniu z jego pięścią. Został jednak w pokojowy sposób poskromiony przez dwóch byłych kolegów z San Lorenzo i odprowadzony do szatni. Konsekwencja takiego zachowania mogła być tylko jedna – nazajutrz został dyscyplinarnie wyrzucony z klubu.
Z Buenos Aires przedostał przez La Platę się do Montevideo i zasilił tamtejszy Nacional. W Urugwaju również imponował swoją zabójczą skutecznością. W 21 występach zdobył aż 25 bramek. Ta stosunkowo krótka, aczkolwiek bardzo intensywna przygoda narobiła mu wielu wrogów w postaci towarzyszy z szatni oraz samych pracodawców. Na obczyźnie z równie wielką łatwością przychodziło mu krytykowanie zawodników swojej ekipy oraz podważanie decyzji organizacyjnych działaczy. Piłkarsko był jednak tak dobry, że fani go uwielbiali. Gdy w 1964 roku doznał paskudnego złamania nogi, które na ponad 12 miesięcy wykluczyło go z gry, przypuszczano, że jego kariera została zakończona. Tymczasem już w pierwszym meczu po powrocie na boisko popisał się hat-trickiem. Niewiele później popadł w otwarty i publiczny konflikt z prezesem Nacionalu. Eduardo Pons Echeverry ukarał zawodnika pokaźną karą finansową za to, że ten bezwzględnie wykorzystuje każdą okazję do skrytykowania sposobu zarządzania i funkcjonowania klubu. W odpowiedzi Sanfilippo wysłał do wszystkich urugwajskich gazet sportowych list, w którym opisał kulisy, jego zdaniem, nieudolnej pracy zarządu. Panowie przez kilka tygodni, m.in. właśnie na łamach pracy, obrzucali się błotem, a ta medialna przepychanka trwała do momentu aż Echeverry zastosował wobec napastnika karne obniżenie pensji. Po tym wszystkim El Nene wrócił do ojczyzny, by reprezentować barwy Banfield, a później wyjechał do Brazylii, gdzie przywdziewał koszulki Bangu oraz EC Bahia. Na ostatni sezon w karierze zrobił wielki come back do swojego domu, do San Lorenzo. Z piłkarskiej sceny zszedł tuż po wywalczeniu drugiego w swoim dorobku tytułu Mistrza Argentyny.
Sanfilippo był oczywiście stale powoływany do reprezentacji. Wystąpił m.in. na Mundialach w 1958 i 1962 roku. Były to dwa pierwsze globalne turnieje Albicelestes po zakończeniu II Wojny Światowej i oba zakończyły się niepowodzeniami. Co ważne, dla argentyńskich kibiców były to niespodziewane niepowodzenia, bowiem stojący na czele kraju w latach 1946-1955 Juan Peron wykorzystywał piłkę nożną w celu propagowania swoich idei, więc każde zwycięstwo drużyny narodowej było hucznie ogłaszanym wydarzeniem, a porażki zamiatane pod dywan. I to jest też powód dlaczego zabrakło jej na Mundialach w 1950 i 1954 roku. Brak wywalczenia czołowych lokat dałby przecież ludziom odpowiedź, czy ich zespół rzeczywiście nie ma sobie równych. Po obaleniu prezydenta kadra wyjechała na czempionaty, a te były dla niej swoistym zderzeniem ze ścianą. Występ w 1958 roku wciąż jest określany w Argentynie mianem „szwedzkiej katastrofy”. Zawodnicy z Ameryki Południowej przegrali najpierw z Republiką Federalną Niemiec 1:3, później pokonali Irlandię Północną 2:1, by w starciu, którego stawką był awans do fazy pucharowej polec 1:6 z Czechosłowacją. El Nene w Szwecji nawet nie powąchał murawy, a po powrocie do ojczyzny udzielił wywiadu, w którym powiedział:

„Za klęskę na Mistrzostwach odpowiada trener Guillermo Stábile. Niczego nas nie nauczył, nie potrafi zarządzać grupą. Mnie nie wystawiał, bo jest cholernym zazdrośnikiem. Nie chce, bym miał w reprezentacji więcej goli od niego”.

Cztery lata później w Chile było tylko nieco lepiej. Argentyńczycy w grupie wygrali 1:0 z Bułgarią, przegrali 1:3 z Anglią i zremisowali bezbramkowo z Węgrami. Na tej fazie znów zakończyli jednak swój udział w turnieju. W meczu przeciwko Synom Albionu El Nene wpisał się na listę strzelców. Znacznie lepiej Argentyńczykom poszło na Copa America w 1957 roku. Sięgnęli po złoto. Sanfilippo pełnił na tym turnieju funkcję rezerwowego, rozegrał 172 minuty i strzelił jednego gola. Dwa lata później, z sześcioma trafieniami na koncie, został najlepszym strzelcem południowoamerykańskich rozgrywek, a jego ekipa wywalczyła wicemistrzostwo kontynentu. W ramach ciekawostki dodam, że w 1959 roku odbyły się dwa turnieje Copa America. W marcu w Argentynie wygrali gospodarze, w grudniu w Ekwadorze triumfował Urugwaj. Nasz bohater wziął udział w drugim  nich.

Na najwyższym poziomie ligowym utrzymał się niemal przez 20 lat, co było niespotykane w jego czasach. Absolutnym kluczem do tej długowieczności było dbanie o zdrowie i regenerację, o czym wspomniałem kilka minut temu. Z 217 trafieniami wciąż jest najskuteczniejszym zawodnikiem w historii San Lorenzo. W narodowych barwach zaliczył 29 występów, w których 21 razy wpisał się na listę strzelców. Póki co tylko on i Leo Messi legitymują się hat-trickiem strzelonym przeciwko Brazylii. Wcześniej, w kontekście wymagania od swoich kolegów, porównałem go do Ibahimovicia. Szwed może mu jednak czyścić buty jeśli chodzi o arogancję i egocentryzm. A sami przyznacie, że to wielki wyczyn. Sanfilippo nie gryzie się w język, gdy opowiada, że był fenomenem swoich czasów. Bez żadnych hamulców stwierdził:

„Ze wszystkich trenerów, dla których grałem, żaden niczego mnie nie nauczył”.

Po jednym ze zwycięstw San Lorenzo kibice zgromadzili się pod jego domem, by na jego cześć śpiewać pochwalne przyśpiewki. Sanfilippo wyszedł na balkon, uniósł ręce do góry i krzyknął w ich kierunku:

„Dobrze, już dobrze! Wracajcie do domu odpocząć, bo jutro musicie iść do pracy”.

Niedługo po zawieszeniu butów na kołku zajął się trenerką. Przejął stery w Deportivo Español. Jego charakter i impulsywność szybko dały o sobie znać. Podczas jednego z meczów tak mocno zirytowały go decyzje sędziego, że nie wytrzymał i znów wcielił się w rolę boksera. W kolejnych latach bardzo często zapraszano go do programów telewizyjnych, by używał swojego ciętego języka przy ocenie piłkarskich wydarzeń.
Jose Sanfilippo jest w Argentynie wspominany tak, jak w Polsce Gerard Cieślik czy Ernest Pohl. Jako wybitny zawodnik, niepodważalna legenda jednego klubu, która nie miała szans na wielki sukces z reprezentacją. Oczywiście ktoś mógłby mi teraz zarzucić, że El Nene ma przecież na koncie mistrzostwo i wicemistrzostwo Ameryki Południowej. Weźmy jednak pod uwagę, że w jego czasach Albicelestes mieli monopol na wygrywanie lub co najmniej zajmowanie czołowych miejsc w rozgrywkach Copa America. Poza tym w całej historii żadna inna ekipa nie zajmowała miejsca na podium częściej niż Argentyńczycy, więc nie ma co się dziwić, że prawdziwymi piłkarskimi bohaterami są jedynie ci, którzy przywieźli złoto z Mistrzostw Świata. No i oczywiście Leo Messi.
Charakter, zażartość i nieustępliwość Sanfilippo z jednej strony przysporzyły mu masę wrogów, ale z drugiej można się zastanawiać, czy bez nich byłby w stanie osiągnąć to, co osiągnął. I nie oszukujmy się, jako fani piłki nożnej kochamy przecież zawodników wyrazistych, mających coś do powiedzenia, wręcz bezczelnych, a tych którzy jednocześnie czarują lub wykręcają okazałe statystyki na boisku, wręcz uwielbiamy. Właśnie dlatego warto znać historię bohatera pierwszego odcinka serii Zapomniane Legendy. A jeśli już się ją pozna, nie sposób o niej zapomnieć.

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *