Wpływ Węgrów na rozwój polskiej piłki klubowej po 1954 r.

Patrząc na dzisiejszą kondycję piłki nożnej na Węgrzech i porównując ją do bieżących wyników reprezentacji Polski, ciężko uwierzyć w to, że kilkadziesiąt lat temu to Madziarze uczyli nas piłkarskiego abecadła.

Legendarny stadion Wembley, 25 listopada 1953 r. Anglicy, przez dziesięciolecia dumnie i nad wyraz lekceważąco powtarzający, że nikt nie gra w piłkę tak jak oni, zostają sprowadzeni na ziemię. Przegrywają przed własną publicznością z Węgrami 3:6. Czibor, Grosics, Kocsis, Puskás i spółka na rok przed Mundialem w Szwajcarii zostają ogłoszeni głównymi kandydatami do sięgnięcia po Mistrzostwo Świata. Na turnieju idą jak burza, meldując się w wielkim finale z kompletem 4 zwycięstw, przy bilansie bramkowym 25:7. Tam czeka na nich drużyna RFN, ta sama, którą dwa tygodnie wcześniej ograli 8:3 w swoim drugim meczu fazy grupowej. Wydaje się, że wynik może się powtórzyć, Madziarze prowadzą po ośmiu minutach już 2:0. Później to jednak Niemcy przejmują kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami. Szybko doprowadzają do wyrównania, a w końcówce strzelają decydującą bramkę. Węgrzy muszą zadowolić się „jedynie” wicemistrzostwem. Cały świat został oczarowany ich futbolem.

Wszyscy chcą grać tak, jak reprezentacja znad Dunaju. Węgierscy trenerzy stają się łakomym kąskiem na rynku. Wiele klubów powierza im opiekę nad swoimi drużynami, mając nadzieję, że zaszczepią w piłkarzach grę prezentowaną przez Złotą Jedenastkę. Nie inaczej postępują włodarze polskich drużyn.

Żeby była pełna jasność – szkoleniowcy z Węgier pojawili się w naszej lidze już w okresie międzywojennym. Szlaki swoim rodakom przetarł Imre Pozsonyi, który sięgnął z Cracovią po Mistrzostwo Polski w 1921 roku. Zajmijmy się jednak czasami po Mundialu 1954. Niedługo po jego zakończeniu Legia Warszawa podpisała kontrakt z Jánosem Steinerem. Niosło to za sobą pewne ryzyko. Węgier prowadził wcześniej jedynie Vasas Budpaeszt i był de facto postacią anonimową zarówno w swojej ojczyźnie, jak i w naszym kraju. Polacy szybko poznali się na jego warsztacie szkoleniowym i niebywałej zdolności do odkrywania młodych talentów. To właśnie on wprowadził do dorosłej piłki m. in. Ernesta Pohla i Lucjana Brychczego. Obydwaj mają dzisiaj status legendarnych. Pohl jest najlepszym strzelcem w historii Ekstraklasy (186 goli), a Brychczy doczekał się pomników za życia. Temu drugiemu Stainer nadał zresztą przydomek – Kici, co po madziarsku znaczy mały. Zabawy słowne stały się zresztą jego znakiem rozpoznawczym. Piłkarze i dziennikarze mieli nie lada ubaw, gdy trener próbował sklecić zdanie, mieszając ze sobą język polski, węgierski, niemiecki i rosyjski. Jednym z najsłynniejszych wypowiedzi wyłapanych przez słuchaczy są plany związane z występami w europejskich pucharach: Zuerst Legia jechacz do Bundesrepublik, potem… nach Amsterdam, Paris, London… Dann Madrid! Legia immer zwyczaenzacz… Janosz ist zufrieden, Herr Generale tesz, bo miecz duszo Geld!

fot. legia.com

Węgier zadał kłam polskim metodom przygotowawczym, wedle których zawodnik dobrze przygotowany do sezonu musi wcześniej tygodniami biegać po górach, najlepiej z obciążeniem i kilka godzin dziennie. Według jego koncepcji piłkarze rzadko pokonywali wielokilometrowe dystanse, trenowali głównie z piłką w myśl zasady: krótko, ale bardzo intensywnie. Ludzie łapali się za głowy, gdy dawał swoim piłkarzom przyzwolenie na spożywanie alkoholu. Ten jednak szedł w zaparte, wiedząc, że kufel na głowę nikomu nie zaszkodzi, a scali grupę. Co jakiś czas wyjeżdżał do swojego kraju i podpatrywał metody szkoleniowe swoich wielkich rodaków. Efekty jego pracy przyszły szybciej, niż można się było tego spodziewać. Już w swoim debiutanckim sezonie sięgnął z Legią po pierwsze Mistrzostwo Polski w jej historii oraz po krajowy puchar. Tuż po zakończeniu rozgrywek nie dogadał się z działaczami co do wysokości kontraktu i odszedł z klubu. Po dwóch latach spędzonych poza 1. ligą (dzisiejszą Ekstraklasą), kiedy prowadził zespoły Zawiszy Bydgoszcz i Wawelu Kraków, osadził się na Śląsku. Dwukrotnie podjął pracę w Ruchu Chorzów, a w międzyczasie trenował Górnika Zabrze. W Zabrzu sięgnął po Mistrzostwo Polski w 1959 r., co rok później powtórzył w Chorzowie. Nie było mu jednak dane cieszyć się z triumfu z Ruchem. Kilkanaście dni wcześniej przechodził operację wycięcia wyrostka robaczkowego. Lekarze zapewniali, że wkrótce wróci do domu, jednak nieoczekiwanie pojawił się w jego udzie zator, który niestety okazał się zabójczą bronią. Steiner zmarł 6 czerwca 1960 roku i został pochowany w Chorzowie. Niestety, jego grób po kilkudziesięciu latach zrównano z ziemią.

Co Węgrzy wiedzą o polskiej piłce nożnej? Sonda z Budapesztu!

Skoro już jesteśmy na Śląsku, skupmy się teraz na Górniku Zabrze. Na przełomie lat 60. i 70. XX w. Węgrzy niebywale przyczynili się do sukcesów Biało-Niebiesko-Czerwonych. W 1957 r. prowadzenie drużyny zostało powierzone Zoltánowi Opacie. W przeciwieństwie do Steinera, Opata był w przeszłości bardzo dobrym piłkarzem i już uznanym trenerem. Jako zawodnik wielokrotnie występował w reprezentacji swojego kraju oraz sześciokrotnie sięgał po Mistrzostwo Węgier w barwach MTK Budapeszt. Przed objęciem Górnika trenował m. in. HAŠK i ITA Arad, z którymi wywalczył mistrzostwo kolejno Jugosławii i Rumunii. Gdy oglądał pierwszy mecz swojego nowego zespołu, zdruzgotany powiedział: „Jestem niezadowolony. Zamierzam nauczyć ich techniki, a potem taktyki”.

fot. origo.hu

Rzeczywiście, trzeba mu oddać, że miał dar do podnoszenia umiejętności swoich zawodników. Gołym okiem widać było znaczną poprawę w grze Zabrzan. Ponadto Opata był zdecydowanym przeciwnikiem alkoholu. Jego zawodnicy do dziś wspominają, jak wieczorami podjeżdżał pod ich domy i sprawdzał, co robią. Górnik zawdzięcza mu pierwsze Mistrzostwo Polski w swojej historii. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc gdy rok później Zabrzanie uplasowali się na 3. miejscu w tabeli, Węgier został zwolniony i wrócił do swojego kraju. Jego miejsce zajął Hubert Skolik, którego rok później zastąpił opisany już wcześniej János Steiner.

Po odejściu Steinera do Ruchu Chorzów, zabrzańscy działacze dość długo stawiali na polskich trenerów. Węgierski trend powrócił wraz z przyjściem do klubu Ferenca Farsanga. Młody, 37-letni szkoleniowiec objął zespół w 1964 roku. Byli zawodnicy klubu, Hubert Kostka i Stanisław Oślizło, wypowiadają się o swoim przełożonym w książce Pawła Czado pt. Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach: „Farsang szybko ocenił, że piłkarsko niczego nas właściwie nie nauczy i że jego podstawowym zadaniem będzie odpowiednio przygotować nas fizycznie. Jego poprzednicy z Węgier zawsze kładli nacisk na technikę, a nie bieganie po lasach. Ale potem to bieganie przyniosło jednak efekty”.

fot. eto.hu

Jakie efekty? Zabrzanie „zajeżdżali” kondycyjnie swoich przeciwników. Na naszym podwórku ciężko było znaleźć dla nich godnego przeciwnika. Sięgnęli po Mistrzostwo Polski w sezonach 1963/64 i 1964/65 oraz Puchar Polski w 1965 r. Farsang stracił pracę na początku kolejnych rozgrywek, gdy jego drużyna przegrała ligowy mecz ze Śląskiem Wrocław. W latach 1971-72 prowadził Zagłębie Sosnowiec, kończąc sezon na drugim miejscu w tabeli.

Największą chwałę Górnikowi zapewnił Węgier, który w Zabrzu pojawił się w 1966 r. – Géza Kalocsay. We wspomnianych na wstępie Mistrzostwach Świata 1954 był asystentem trenera Gusztáva Sebesa, twórcy Złotej Jedenastki. Géza stale łączył rozwój sportowy z rozwojem intelektualnym. W życiu zadbał o sukcesy zarówno piłkarskie, jak i naukowe. Do tych pierwszych niewątpliwie można zaliczyć udział w Mistrzostwach Świata w 1934 roku w barwach Czechosłowacji (Kalocsay dopiero w 1940 r. zadebiutował w reprezentacji Węgier), a do drugich fakt, że był doktorem prawa. W Zabrzu prowadził piłkarzy twardą ręką, co przynosiło znakomite efekty. W wywiadzie dla katowickiego Sportu Jerzy Gorgoń stwierdził: Kalocsay dawał w kość. Kiedy zaczynałem swoją przygodę z Górnikiem, po treningu wszyscy szli do szatni, a mnie jeszcze gonił kilkanaście kółek i robił dodatkowe zajęcia. Buntowałem się. Mówiłem, że mam niższe od wszystkich stypendium, a pracuję za trzech. Ale miał rację, zrobił ze mnie piłkarza.

fot. tempofradi.hu

Zawodnicy ówczesnej ekipy zgodnie stwierdzają, że Węgier jako pierwszy w polskiej lidze przykładał wielką wagę do piłkarskiej taktyki. Ponadto wspominają, że był najbardziej wymagającym trenerem, z jakim kiedykolwiek mieli przyjemność pracować. Pod jego skrzydłami Zabrzanie wywalczyli Mistrzostwo Polski w 1967 roku, jednak kibice pamiętają go przede wszystkim dzięki wspaniałym występom Górnika w europejskich pucharach. To on był architektem drużyny, która w sezonie 1969/70, już pod wodzą Michała Matyasa, awansowała do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, ulegając minimalnie Manchesterowi City 1:2. Dwa lata wcześniej Zabrzanie sprawili niebywałą sensację, pokonując 1:0 drugi z wielkich klubów z Manchesteru. United w tamtym sezonie sięgnęli po Puchar Europy, a ich porażka ze Ślązakami w 1/4 finału była jedyną w drodze po triumf (w pierwszym meczu wygrali 2:0 i awansowali do półfinału). Bilans Górnika w europejskich pucharach pod wodzą Kolocsaya jest naprawdę imponujący: 15 meczów, 10 zwycięstw, 2 remisy i 3 porażki, przy bilansie bramkowym 30:16. Ciekawy wątek dotyczy jego zwolnienia. Nie zaważyły o tym ani wyniki sportowe, ani finanse, a historie obyczajowe. Kolocsay nigdy nie krył się ze swoimi zapędami do płci pięknej. Jego rozwiązłość nie spodobała się rodzicom dziewczyn, z którymi sypiał, więc donieśli na niego partii. A że wówczas partia miała najwięcej do powiedzenia…

Przedostatnim, jak do tej pory, węgierskim trenerem w historii Górnika jest legenda Újpestu, Ferenc Szusza. Były reprezentant swojego kraju również w Zabrzu prezentował swoją nienaganną technikę i inne umiejętności pozyskane w czasie kariery zawodniczej, czym zdecydowanie imponował swoim nowym podopiecznym. Ci jednocześnie narzekali, że nie dawał im takiego wycisku jak np. Kolocsay, przez co nie wytrzymywali fizycznie trudów spotkań.

fot. borsonline.hu

Mimo to jego piłkarze sięgnęli po Mistrzostwo Polski w sezonie 1970/71 oraz po dwa Puchary Polski. Bardzo nieeleganckie było wyrzucenie go z klubu. O tym, że musi szukać sobie nowej pracy, dowiedział się z gazety. Jego wielki fach potwierdziły zespoły, które przejął po przygodzie na Śląsku – Betis i Atletico Madryt.

Szusza był na dobrą sprawę ostatnim węgierskim szkoleniowcem, który osiągał sukcesy z polskimi drużynami. Po nim do Zabrza zawitał jeszcze Gyula Szücs, ale o jego fachu trenerskim ciężko powiedzieć coś pozytywnego.

Oczywiście nie tylko Legia i Górnik korzystały z wiedzy i umiejętności Węgrów. Co prawda inni nie osiągali tak fenomenalnych rezultatów jak Steiner czy Kolocsay, ale warto o nich wspomnieć. W Wiśle Kraków pracowali Károly Kósa (1959-1960, kolejno 8. i 7. miejsce w lidze) oraz Gyula Teleký (1969/70, 8. miejsce). Zagłębie Sosnowiec prowadzili Tibor Kemény (1968/69, 5. miejsce), Nándor Bányai (1973/74, 11. Miejsce) i wyżej opisany Farsang. W 1973 roku Mihály Vasas wprowadził do I ligi Szombierki Bytom. Na koniec prawdziwy rarytas. W Polsce pracowało dwóch uczestników Mundialu 1954. Na początku lat 60. legendarny bramkarz Gyula Grosics uczył fachu golkiperów Górnika Zabrze, a w 1972 r. Stal Rzeszów prowadził jeden z najważniejszych pod kątem taktyki element Złotej JedenastkiNándor Hidegkuti, autor hat-tricka w pamiętnym meczu na Wembley. Na Podkarpaciu nie jest jednak mile wspominany, bo jego Stal spadła z ligi.

fot. wyr. origo.hu
Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *