Mundial 1930: Ale finał gramy naszą!

Na początku lat dwudziestych XX wieku w Europie panowało przekonanie, że sztukę futbolu najlepiej opanowali piłkarze ze Starego Kontynentu, a niepodważalnymi mistrzami są Anglicy. W 1924 r. w Paryżu odbyły się VIII Letnie Igrzyska Olimpijskie. Do rywalizacji w piłce nożnej przystąpiły 22 reprezentacje – 19 europejskich oraz Egipt, Urugwaj i Stany Zjednoczone. Spekulowano, że trzy ekipy spoza kontynentu będą jedynie ciekawostką i urozmaiceniem turnieju, bowiem mało kto brał je na poważnie. Inna kwestia jest taka, że nikt nie wiedział, jak zagrają przybysze z obu Ameryk i Afryki.

Jeśli chodzi o taktykę stosowaną w tym czasie przez większość ekip z Europy, najprościej opisać ją trzema słowami: laga do przodu. Dziś można się śmiać, jednak biorąc pod uwagę fakt, że wówczas grano systemem 2-3-5, taka filozofia wcale nie wydaje się niemądra.

Niniejszy artykuł dostępny jest również w formie podcastu:

Stany Zjednoczone odpadły po pierwszym meczu, Egipt po dwóch, a Urugwaj szalał w najlepsze. Swoją grą, opartą na krótkich, szybkich podaniach do nogi, nieprzewidywanej wymienności pozycji oraz niezliczonej liczbie dryblingów, porwali niemal wszystkich obserwatorów. Początkowo brakowało chętnych na oglądanie gry przybyszy z Ameryki Południowej. Na ich pierwszym spotkaniu, przeciwko Jugosławii (7:0), stawiło się zaledwie 2 tys. kibiców. Po Igrzyskach nie było osoby, która nie pałała miłością do futbolu prezentowanego przez piłkarzy w błękitnych koszulkach. Urugwajczycy bez problemu sięgnęli po tytuł, z kompletem pięciu zwycięstw i bilansem bramkowym 20:2. Cztery lata później, na Igrzyska w Amsterdamie, przyjechało już czterech reprezentantów z obydwu Ameryk. Do Urugwaju dołączyła Argentyna, Chile i Meksyk. O ile Chile i Meksyk odpadły po swoich pierwszych spotkaniach, o tyle Urugwaj i Argentyna zamykały turniej. W związku z tym, że w finale padł remis 1:1, spotkanie trzeba było powtórzyć. W powtórce lepsi okazali się Urusi, zwyciężając 2:1, sięgając tym samym po drugie złoto olimpijskie z rzędu. Francuski pisarz, Henri Millon de Montherlant, takimi słowami określił grę prezentowaną przez Urugwajczyków:

„Cóż za rewelacja, to jest prawdziwa piłka nożna! To, co znaliśmy i uprawialiśmy do tej pory, było tylko szkolną rozrywką”.

Europa w mgnieniu oka poznała siłę południowoamerykańskiej piłki nożnej.

Do wyścigu o organizację pierwszych w historii Mistrzostw Świata stanęły cztery kraje: Hiszpania, Węgry, Włochy i Urugwaj. FIFA od początku forowała tę ostatnią opcję, tłumacząc, że turniej należy się krajowi, który triumfował w dwóch Igrzyskach Olimpijskich z rzędu. Ponadto w 1930 roku państwo obchodziło setną rocznicę odzyskania niepodległości i zagwarantowało budowę ogromnego stadionu na ponad 80 tysięcy miejsc – Estadio Centenario. Europejczycy, widząc, że szanse na rozegranie mistrzostw w ich krajach są tylko iluzoryczne, solidarnie wycofali swoje wnioski. Tym samym na polu walki został tylko Urugwaj i to jemu przyznano prawo do zorganizowania dziewiczego czempionatu o piłkarskie panowanie na świecie.
Jeden jedyny raz w historii nie rozgrywano kwalifikacji do turnieju. FIFA postanowiła, że szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności dostanie każdy kraj będący członkiem organizacji. Wystarczy, że wyrazi taką wolę i w odpowiednim terminie zgłosi swoją obecność. Wielkim zaskoczeniem było otrzymanie potwierdzenia udziału w turnieju zaledwie od dziewięciu państw: Argentyny, Boliwii, Brazylii, Chile, Meksyku, Paragwaju, Peru, USA i, rzecz jasna, Urugwaju. Żaden z przedstawicieli Europy nie chciał wziąć udziału w Mundialu, tłumacząc, że podróż na drugą stronę Atlantyku jest zbyt długa i zbyt kosztowna. Kwestię finansową jeszcze bardziej piętnował krach na Wall Street. Po namowach Julesa Rimeta, prezydenta FIFA i pomysłodawcy Mistrzostw Świata, na uczestnictwo zdecydowały się drużyny Belgii, Francji, Rumunii i Jugosławii. Warunek był jeden – zwrot poniesionych kosztów. Działacze z Urugwaju wysłali specjalne zaproszenie do Anglików, nienależących do FIFA. Zadufani Brytyjczycy, od lat uznający się za najlepszych na świecie i mylnie wierzący, że nie muszą tego nikomu udowadniać, pogardzili propozycją przyjazdu.

Ojciec piłkarskich Mistrzostw Świata, Jules Rimet. /fot. fifa.com

Na ponad dwa tygodnie przed rozpoczęciem Mundialu z Genui wypłynął statek Conte Verde. Na jego pokładzie znajdowali się piłkarze Rumunii. W kolejnych dniach dosiedli się Francuzi i Hiszpanie, a jeszcze później Brazylijczycy. Wraz z nimi podróżował Rimet z pucharem, Złotą Nike, oraz trzech wyznaczonych przez niego sędziów. Dwa tygodnie na pokładzie liniowca do Montevideo wydawały się wiecznością. Zawodnicy na wszelkie sposoby próbowali zabić panującą nudę. Trenerzy organizowali im zajęcia siłowe i gimnastyczne, wykorzystując szalupy, schody, leżaki. Na statku panował bezwzględny zakaz gry w piłkę nożną, ponieważ obawiano się, że futbolówki wpadną do wody i bezpowrotnie przepadną. Jugosławianie w tym czasie podróżowali do Urugwaju statkiem pocztowym Florida.

Kiedy europejskie ekipy walczyły z nudą, w Montevideo walczono z czasem. Organizatorzy mieli spore opóźnienia w budowie wielkiego stadionu Centenario i wszystko wskazywało na to, że nie zostanie oddany do użytku na inaugurację turnieju. Co ciekawe, w tym samym okresie (26.06-6.07.1930 r.) w Genewie odbył się turniej, mający na celu stanowić poniekąd mundialową konkurencją. Dziesięć europejskich państw wystawiło po jednym klubie, a te rozegrały Klubowy Puchar Narodów. Zwycięzcą okazał się węgierski Ujpest, pokonując w finale Slavię Praga 3:0.

Organizacja pierwszych w historii Mistrzostw Świata była wielką niewiadomą. Testowano na żywym organizmie, stąd bardzo dużo niedociągnięć. Sędziowie dostali jedynie prowizoryczne wytyczne dotyczące tego, co mają gwizdać, a czego nie. Nie wybrano oficjalnej piłki mistrzostw, w związku z czym każda ekipa miała swoje własne futbolówki i, niczym na podwórku, każdy chciał grać tą, do której był przyzwyczajony. Trzynaście zespołów podzielono na cztery grupy. Zwycięzca każdej z nich awansował do półfinału. Inauguracyjny gwizdek zabrzmiał 13.07.1930 r. na Estadio Pocitos, jednym z trzech stadionów, na którym rozgrywano mecze. Pierwotnie wszystko miało zacząć się na Centenario, jednak oddano go do użytku dopiero 5. dnia turnieju. Mundialowe granie rozpoczęły drużyny Francji i Meksyku. Na trybunach, wg danych FIFA, zasiadło zaledwie 3 tys. osób. Dane Urugwajczyków wskazują na 4444 kibiców, co i tak nie jest powodem do dumy. Już w pierwszym starciu doszło do sędziowskich kontrowersji. Francuski bramkarz Alexis Thepot został kopnięty w twarz i ze wstrząsem mózgu wylądował w szpitalu. Ówczesne przepisy nie przewidywały zmian, w związku z czym jego miejsce w bramce zajął pomocnik Chantrel, a przybysze znad Loary kończyli mecz w osłabieniu. W osłabieniu, bo urugwajski arbiter nie wyrzucił z boiska winowajcy z Meksyku. Francja i tak zwyciężyła 4:1, a autorem pierwszej bramki w historii Mistrzostw Świata został Lucien Laurent. Stronnicze sędziowanie stało się domeną turnieju. Arbitrzy z Ameryki Południowej często nie widzieli przewinień zawodników ze swojego kontynentu, jednocześnie dostrzegając zbyt wiele w poczynaniach piłkarzy z Europy. Najbardziej perfidny przekręt był autorstwa Almeidy Rego. Brazylijski rozjemca spotkania Argentyna – Francja zakończył mecz, gdy Francuz Langiller gnał samotnie od połowy boiska na bramkę oponentów. Była 84. minuta, wynik 1:0 dla pradziadów Messiego. Nie trzeba chyba dodawać nic więcej.
Przyjrzyjmy się jeszcze na moment frekwencji. Starcie Rumunii z Peru oglądało… 300 osób.

fot. whoateallthepies.tv

Grupowe zmagania padły łupem Argentyny, Jugosławii, Urugwaju i Stanów Zjednoczonych. Wszystkie ekipy odniosły komplet zwycięstw. W półfinałach Argentyna podejmowała Stany Zjednoczone, a Urugwaj Jugosławię. Ekipy znad La Platy okazały się bezkonkurencyjne, wygrywając po 6:1. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że przed wielkim finałem odbywa się mały finał o 3. miejsce. W 1930 roku nie został rozegrany. Dlaczego? Istnieją co najmniej trzy wersje zdarzeń. Jedna z nich, oficjalna, uznana przez FIFA, mówi, że w ogóle nie było pomysłu na mecz o najniższe miejsce na podium, więc przyznano je drużynie legitymującej się lepszym bilansem podczas całego turnieju. I tutaj zwyciężyły Stany Zjednoczone, wygrywając dwa mecze przy jednej porażce i bilansie bramkowym 7:6. Jugosławia miała ten sam stosunek zwycięstw i porażek, jednak minimalnie gorszy bilans bramek – 7:7. Druga wersja, przedstawiana m. in. przez piłkarzy Jugosławii, sugeruje, że to europejczycy zajęli trzecie miejsce, bo przegrali z drużyną, która okazała się triumfatorem zmagań w Montevideo. Niektóre pogłoski mówią, że Jugosłowianie przywieźli medal z Ameryki Południowej, ale do dzisiaj nie udowodniono, czy został on wręczony rzeczywiście za zajęcie trzeciego miejsca. I w końcu trzeci wariant. Mały finał był w planach organizatorów, jednak został zbojkotowany przez Jugosławię ze względu na stronnicze sędziowanie w półfinale. Trzecie miejsce przyznano więc Stanom Zjednoczonym.

fot. teamusa.org

Wielki finał między Urugwajem a Argentyną rozegrano 30. lipca 1930 roku na Estadio Centenario. Od wczesnych godzin porannych do portu w Montevideo napływała cała rzesza statków z dziesiątkami tysięcy kibiców Albicelestes. Tłok był tak duży, że niektórzy nie dali rady wyjść na ląd, a wiedząc, że są spóźnieni, zawracali. Kibice gospodarzy również nie zawiedli, dzięki czemu frekwencja na stadionie wyniosła rekordowe 93 tysiące osób. Chętnych było tyle, że nawet gdyby obiekt był trzy razy większy, ze spokojem zostałby zapełniony.

Widząc, że szykuje się mecz podwyższonego ryzyka, rozjemca finałowej batalii, Belg John Langenus, zapewnił sobie gwarancję nietykalności. Została mu powierzona zgraja ochroniarzy, która w przypadku zamieszek miała godzinę, by przetransportować go do portu, skąd drogą morską mógłby spokojnie wrócić do domu. Jego pierwsza ważna decyzja miała miejsce jeszcze przed rozpoczęciem spotkania. Urugwajczycy i Argentyńczycy przedstawili swoje piłki, którymi koniecznie chcieli rozegrać finał. Futbolówki różniły się kształtem, teksturą i gramaturą. Ostatecznie podjęto dość rozsądną i sprawiedliwą decyzję. Pierwszą połowę rozegrano piłką gości, a drugą gospodarzy.

fot. wikimedia.com

Przebieg meczu pokazał, jak wielkie znaczenie miało przywiązanie do własnej futbolówki. Po pierwszej połowie Argentyna prowadziła 2:1. Na bramkę Dorado odpowiedzieli Peucelle i król strzelców Mundialu, Stabile. W drugiej odsłonie zmieniła się piłka, a wraz z nią obraz gry. Gospodarze stłamsili swoich przeciwników i zaaplikowali im aż trzy gole. Na listę strzelców wpisali się Cea, Iriarte i Castro.

Autor czwartej bramki, Hector Castro, jedna z największych gwiazd reprezentacji Urugwaju na przełomie lat 20. i 30. poprzedniego wieku, w dzisiejszych czasach nie miałby szans na zrobienie piłkarskiej kariery. Mając trzynaście lat uległ wypadkowi przy cięciu drewna, w wyniku czego stracił niemal połowę prawej ręki. Pomimo niepełnosprawności należał do najbardziej utytułowanych piłkarzy dwudziestolecia międzywojennego. Nie bez kozery kibice nadali mu pseudonim Cudowny Jędnoręki.

Zwycięska drużyna Urugwaju. /fot. fifaworldcups.net

Urugwaj, pomimo faktu, że trochę pomagały mu własne ściany, wywalczył Mistrzostwo Świata w stu procentach zasłużenie. Ondino Viera, były piłkarz i trener reprezentacji Urugwaju, trafnie stwierdził:

„Byliśmy absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, którzy po przechwycie za nic w świecie nie pozwalali sobie jej odebrać. To była piłka nożna w dzikiej postaci, to była nasza gra. Na bazie empirycznych doświadczeń wykreowaliśmy urugwajski styl piłkarski własnej produkcji, który w najmniejszym stopniu nie przystawał do kanonu stworzonego przez menedżerów ze Starego Świata. Ten styl był tylko nasz. Tak powstała nasza szkoła piłkarstwa dająca podwaliny pod styl charakterystyczny dla całego Nowego Świata”.

Na zakończenie ciekawostka z urugwajsko-argentyńskich potyczek finałowych z Igrzysk Olimpijskich w 1928 r. i Mistrzostw Świata 1930 r. W Ameryce Południowej od zawsze wierzy się w przesądy. Eduardo Galeano w swojej znakomitej książce Blaski i cienie futbolu opisał dwie sytuacje związane, jak sam to określił, z ciemnymi siłami. W drodze na finał Olimpiady w 1928 r. desygnowany do wyjściowego składu urugwajski obrońca Adhemar Canavessi zażądał, by autobus się zatrzymał. Zawodnik zabrał swoje rzeczy, ogłaszając trenerowi i kolegom, że nie może zagrać w tym spotkaniu, bo gdy w przeszłości występował przeciwko Argentynie, jego zespół zawsze przegrywał. Nie wiadomo, jaki miało to wpływ na boiskowe poczynania kompanów, ale kilka godzin później zwyciężyli 2:1. Dzień przed tym finałem do hotelu swoich rodaków udał się znakomity argentyński śpiewak, Carlos Romuald Gardel. Zaprezentował zawodnikom tango Dandy. Urugwajczycy wyciągnęli wnioski z holenderskiej lekcji – Canavessi już nigdy więcej w reprezentacji nie zagrał. Argentyńczycy nie wiązali porażki z artystycznym występem Gardela. Dwa lata później, w przeddzień finału Mistrzostw Świata, śpiewak został zaproszony do hotelu w Montevideo i zaprezentował piłkarzom ten sam utwór, co w Amsterdamie. Dopiero po porażce 2:4 stwierdzono, że Gardel reprezentacji już nie zaśpiewa.

fot. wyr. whoateallthepies.tv. Piłkarze Boliwii w okolicznościowych koszulkach, będących swoistym podziękowaniem dla gospodarzy za zaproszenie na mistrzostwa.
Facebook Comments

2 thoughts on “Mundial 1930: Ale finał gramy naszą!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *