Finał Białego Konia. Inauguracja stadionu Wembley

Na początku lat 20. XX wieku Anglicy postanowili, że zbudują w Londynie stadion, którego pozazdrości im cały świat. Szybko przeszli od myśli do czynów i już wczesną wiosną 1922 roku pierwsza łopata wbiła się w ziemię.

Co ciekawe, jednym z wielu powodów decyzji wybudowania obiektu była konieczność wypełnienia czasu i zapewnienia pracy żołnierzom, którzy nie tak dawno wrócili z frontu I Wojny Światowej. Nie brakowało zatem rąk do roboty, dzięki czemu prace posuwały się w bardzo szybkim tempie. 25 000 ton betonu i 1 500 ton stali w ciągu zaledwie 10 miesięcy zamieniło się w budzący podziw obiekt, ogłoszony triumfem nowoczesnej inżynierii. Właśnie tak, w wielkim skrócie, powstał legendarny stadion Wembley.

Pierwszym testem tego giganta, mogącego wówczas pomieścić około 127 tysięcy osób, był finał Pucharu Anglii, najstarszych rozgrywek na świecie, które zainaugurowano w 1872 roku. Cieszyły się na Wyspach olbrzymim zainteresowaniem. Już na przełomie wieków finałowe starcia gromadziły na trybunach około 100 tysięcy kibiców. W kwietniu 1923 roku było jasne, że podobna liczba chętnych będzie polować na bilety starcia Bolton Wanderers – West Ham United. Finał był reklamowany na każdym kroku, pisano o nim w gazetach, mówiono o nim w radio. Swoje robił również fakt, że West Ham ma siedzibę w Londynie. Ponadto wielu fanów futbolu chciało po prostu zobaczyć, jak prezentuje się Wembley.
Organizatorzy nie prowadzili przedsprzedaży 100 tys. wejściówek przeznaczonych na wielki finał. Bilety można było nabyć tuż przed meczem, zaplanowanym na 28 kwietnia 1923 roku na godzinę 15:00. Już na kilka godzin przed rozpoczęciem widowiska pod obiektem zaczęło robić się bardzo tłoczno. Piłkarze i sędziowie mieli problem z przedostaniem się do swoich szatni. Kasy biletowe były czynne od 11:30. Ciężko określić dokładną liczbę, ale szacuje się, że na mecz wybrało się nawet 300 tysięcy kibiców. Kiedy zobaczyli, że sprzedaż biletów odbywa się ślamazarnie i istnieje ryzyko, że niebawem wszystkie zostaną wyprzedane, przystąpili do forsowania bram stadionu. W momencie kilkadziesiąt tysięcy osób dosłownie wlało się do środka futbolowej świątyni. Wzajemnie się tratowali, deptali i uderzali pięściami i łokciami. Pędzący tłum taranował wszystko, co spotkał na swojej drodze, a najbardziej oberwało się tym, którzy nieco wcześniej zajęli miejsca na trybunach. Okupowali przede wszystkim dolne rzędy, przez co, aby nie narazić swojego zdrowia i życia, musieli szybko ewakuować się na wyżej umiejscowione miejscówki. Wielu ta sztuka się nie udała. Gdy sektory zaczęły robić się zbyt ciasne, kibice wylali się na murawę. A do meczu pozostawały jeszcze dwie godziny.

Sami przyznacie, że widok zapiera dech w piersiach. Od razu pojawiły się wątpliwości, czy finał w ogóle się odbędzie. Sędzia wezwał do siebie kapitanów i zapytał, co o tym sądzą. Nie rozwiali jego wątpliwości. Joe Smith z Boltonu nie miał wątpliwości, mówiąc stanowczo gramy, natomiast George Kay z West Hamu był za tym, by mecz przełożyć. David H. Asson poszedł więc po radę do organizatorów. Ci stwierdzili, że przełożenie starcia tylko rozwścieczy tłum, a w połączeniu agresji, rozczarowania i tego niewyobrażalnego ścisku dojdzie do tragedii. Ponadto miejsce w loży honorowej zajmował już król Jerzy V. Decyzja była zatem następująca: ściągamy policyjne posiłki, usuwamy ludzi z powierzchni murawy i rozpoczynamy finał.

Początkowo policjanci, ściągnięci niemal z każdego zakątka stolicy, próbowali zepchnąć tłum poza linie boiska siłą własnych ciał. Przynosiło to co najwyżej mizerny efekt. Wobec tego w tym celu zdecydowano posłużyć się szkolonymi, policyjnymi końmi. Te poradziły sobie fenomenalnie. Cała akcja trwała pół godziny. Mecz rozpoczęto z 45-minutowym opóźnieniem. Na większe nie można było sobie pozwolić, bowiem obiekt nie posiadał oświetlenia. Jednym z mundurowych, którzy zostali dokooptowani na Wembley, był George Scorey. Brytyjczyk w ogóle nie interesował się piłką. Gdyby nie przymusowa służba, nawet nie wiedziałby o tym, że tego dnia w Londynie rozgrywany jest finał Pucharu Anglii. Na murawę obiektu wjechał na koniu. I był to bardzo dumny wjazd, który na stałe wpisał się w nomenklaturę brytyjskiej piłki.

Billie (wiele źródeł, podobno błędnie, podaje pisownię Billy), koń Scorey’a, zdecydowanie wyróżniał się na tle pozostałych zwierząt. Zwracano na niego uwagę w każdej relacji prasowej i telewizyjnej, bo rzucał się w oczy dzięki kolorowi swojej sierści. Tak naprawdę była jasnoszara, ale na tle innych, znacznie ciemniejszych koni oraz ciemnego otoczenia, wydawała się śnieżnobiała. Billie szybko stał się symbolem finału Pucharu Anglii z 1923 roku, który w związku z tym nazwano Finałem Białego Konia.

Pierwszego gola na Wembley strzelił David Jack, wybitnie przyczyniając się do zwycięstwa Boltonu 2:0. Po zakończeniu spotkania tłum znowu przedostał się na murawę, co bardzo utrudniało Jerzemu V wręczanie medali i zegarków. Wśród publiki nie brakowało połamanych i potłuczonych, a fakt, że tego dnia nikt nie poniósł śmierci, trzeba podpiąć pod kategorię cudu. Nieco ponad 900 osób odniosło obrażenia, a 22 wymagały hospitalizacji. Oficjalnie mówi się, że finał z perspektywy stadionu oglądało 126 047 kibiców, jednak sami przyznacie, patrząc na zamieszczone zdjęcia i filmik zamieszczony na samym dole, oraz mając na uwadze pojemność obiektu, że było ich znacznie więcej.

Policjant George Scorey był zapraszany na kolejne edycje finału jako gość honorowy, jednak nigdy nie skorzystał z zaproszenia. Koń Billie padł w 1930 roku w wieku 20 lat. Jego śmierć była prawdziwym wydarzeniem, pisała o niej nawet brytyjska prasa. Billie funkcjonuje w głowach angielskich kibiców do dzisiaj. W 2005 roku przejście łączące stację metra z drogą na nowy stadion Wembley, oddany do użytku dwa lata później, nazwano Mostem Białego Konia.

Jeśli spodobał wam się powyższy tekst, udostępnijcie go swoim znajomym w postaci filmiku:

Facebook Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *